Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2014

Niemcy oglądają mecz

W popularnej w Greifswaldzie restauracji/barze miejsca na oglądanie meczu trzeba było zarezerwować z wyprzedzeniem. W sali, na co dzień zastawionej stolikami, spuszczono ekran i włączono rzutnik. I ustawiono krzesła. Ponumerowane krzesła w ponumerowanych rzędach. Z nazwiskiem osoby robiącej rezerwację przyklejonym do krzesła. W czasie meczu po sali krążą kelnerzy i kelnerki i zbierają zamówienia, zapisując je na konto odpowiedniego miejsca - wychodząc po skończonym meczu należy uiścić odpowiednią sumę przy barze, podając odpowiedni numer. Podobno w Monachium wczoraj miejsce można było uzyskać już tylko kupując je na eBayu za 50 euro.   Pewien brazylijski znajomy Mojej Sista stwierdził ostatnio, że woli Polskę od Niemiec, bo Polska jest bardziej zorganizowana. Najwyraźniej nigdy nie oglądał w Niemczech meczu w miejscu publicznym.  

Chodzę po mieście

Chodzę po mieście, w którym jestem z wizytą i łapię się na rozmyślaniach - jak często w miastach, w których jestem z wizytą - jak by się tu żyło. W której kawiarni przysiadało na herbatę i ciasto, którym autobusem jeździło do domu, jak wpasowywało w rytm ulicy. Szybko uderza mnie przypomnienie: przecież wiedziałam. Przecież przysiadałam, jeździłam, pasowałam. I już nie pamiętam? To miasto to Sztokholm. Zastanawiam się więc nad szczególną nostalgią miejsc, które kiedyś były moje, które należały do mnie i ja do nich, ale już nie dziś, i nad tym, że z upływem czasu będzie ich coraz więcej. Nad ich szczególną swojością i nieswojością, poczuciem bycia wewnątrz i na zewnątrz jednocześnie. Nad tym, jak znaczą upływ czasu, upływ życia. Dziwne uczucie, trudne do uchwycenia, jeszcze trudniejsze do nazwania; smutne i zarazem nieuchronne. Przez te kilka dni, kiedy jestem tu tym razem, gdy tylko mam wolny czas, spędzam go na spacerach i wypełnianiu moich rytuałów: z Södermalm idę na

Byłam w Nowym Jorku

Grzegorz Turnau twierdzi , że to naprawdę wielkie przeżycie. A ja nie jestem pewna, czy się z nim zgadzam. Owszem, Nowy Jork to bardzo ciekawe miasto. Ale zdarzyło mi się już zwiedzać ciekawsze. Być może winna mojemu umiarkowanemu entuzjazmowi była pogoda. Czar Nowego Jorku dla kogoś, kto przyjeżdża do niego po raz pierwszy, to wszak przede wszystkim rozpoznawanie miejsc znanych z popkultury. Ale żadne filmy ani seriale nie rozgrywają się w marcu, bo marzec nie jest fotogeniczny. Niebo jest szare, drzewa szarobure, a trawa szarobrązowa. Aktorzy musieliby chodzić opatuleni mało elegancko w kilka warstw odzieży, tuląc się i zacierając ręce z zimna, wycierając czerwone nosy - jak my byliśmy zmuszeni, nie czując się przy tym ani trochę glamour. Więc w popularnej wyobraźni w Nowym Jorku trwa wieczne lato, przerywane tylko ewentualnie od czasu do czasu Bożym Narodzeniem, w czasie którego aktorzy zarzucają na siebie lekkie płaszczyki i są fotografowani na tle świątecznych dekorac

Noś kask

Na koniec relacji z Birmy, z pewnym opóźnieniem, musi znaleźć się też coś klämriskowego. Zbyt dużo do zaobserwowania pod tym względem nie było, w myśl hipotezy, już kiedyś przeze mnie na tych łamach wyrażonej , że społeczeństwa, które borykają się z tzw. prawdziwymi problemami, nie będą się martwić drzwiami od windy i złowrogimi żółtymi liniami. Nie mogłam jednak zignorować plakatów, które napotkaliśmy w centrum Nowego Baganu, wzywających do noszenia kasków podczas jazdy motocyklem lub skuterem: Moją uwagę przykuł szczególnie plakat po prawej. Bardzo żałuję, że nie znam języka birmańskiego, przez co nie potrafię odcyfrować przesłania plakatu. Niemniej jednak, wygląda on intrygująco! Niestety, mimo to nie okazuje się on skuteczny: nikt w Baganie nie jeździ w kasku!

Polityka

"You may not think about politics, but politics thinks about you." Autorem tych słów jest ponoć birmański bohater drugiej wojny światowej i walk o niepodległość, generał Aung San, prywatnie ojciec Aung San Suu Kyi, polityk i działaczki humanitarnej. Parę razy w czasie naszych wędrówek po kraju zastanawiałam się, na ile polityka miejscowa interesuje się takimi zagranicznymi turystami jak my i z tego zainteresowania, na przykład, śledzi nasze wszystkie kroki. Podróżując przez Birmę - czy też Mjanmę, jak od 1989 roku brzmi oficjalna nazwa kraju - podziwiając jej zabytki i naturę, przypatrując się życiu ulicznemu i zachwycając niezwykłą gościnnością nie sposób jednak nie pamiętać, że jest to kraj nie tylko biedny (napotkany w samolocie z Bangkoku do Mandalaj amerykański turysta porównał go do Tajlandii dwadzieścia lat temu - nie wiem, jak wyglądała Tajlandia dwadzieścia lat temu, ale dzisiaj na pierwszy rzut oka widać ogromny kontrast), ale również wydobywający się z otchłani

Święto w Mandalaj

4 stycznia obchodzone jest w Birmie Święto Niepodległości - rocznica uzyskania niepodległości od Brytyjczyków w 1948 roku. Był to zarazem pierwszy dzień naszego pobytu w tym kraju; spędziliśmy go w Mandalaj i tam właśnie mieliśmy okazję przyjrzeć się festynowi urządzonemu z tej okazji.  Mandalaj jest drugim największym miastem Birmy, składa się ono z kratownicy ulic przecinających całe miasto pod kątami prostymi - ulic bez nazw, tylko z numerami. Tylko kilka akcentów przerywa tę monotonię: brzegi rzeki Irawadi na zachodzie, dwa jeziora na południu, zbocza Wzgórza Mandalaj na północy (na którego szczyt każdego wieczoru ściągają turyści podziwiać zachód słońca oraz lokalni studenci i mnisi ćwiczyć angielski w rozmowach z turystami) oraz ogromny kwadrat kompleksu pałacowego, niczym wyspa w samym środku miasta (pałac odbudowano - ponoć wykorzystując robotników przymusowych - w latach 1990., po zniszczeniach czasów II wojny światowej; dziś pozostaje pod kontrolą birmańskiej armii ekspo

Świątynie Paganu

  W okolicach Paganu (czy też Baganu), w środkowej Birmie, nad brzegiem jej największej rzeki Irawadi, roztacza się niezwykły region, słynny ze swoich kilku tysięcy buddyjskich świątyń. Wybudowano je w większości między XI a XIII wiekiem, kiedy to Pagan był stolicą silnego królestwa, którego władcy prześcigali się we wznoszeniu okazów pobożności. Niektóre z nich są tak małe, że można je porównać do chrześcijańskich kapliczek, inne to duże świątynie, z wielkimi i licznymi posągami Buddy, jeszcze inne to stupy, czyli coś w rodzaju przerośniętych relikwiarzy: konstrukcja w kształcie dzwonu, która kryje przedmiot o dużym religijnym znaczeniu (np. najsłynniejsza birmańska stupa to mieniąca się złotem i klejnotami ranguńska Szwedagon, która ma zawierać włosy Buddy). Niektóre są czerwono-pomarańczowe, z cegłą, z której je zbudowano pozostawioną na widoku, inne - otynkowane, w jasnych kolorach ze złoconymi elementami. Wszystkie one rozrzucone są na przestrzeni koło 100 k

Plastikowe krzesełka

Bary z małymi, kolorowymi, plastikowymi krzesełkami podbiły nasze serca. Są w Birmie wszędzie. Bar taki jest otwarty na ulicę, a czasami stoi w całości na ulicy, z wystawionymi na niej małymi stolikami, czasem parasolami chroniącymi przed słońcem, no i wspomnianymi krzesełkami. Krzesła i stoły są tak małe, że wydają się bardziej pasować do kącika zabaw dla dzieci niż do baru dla dorosłych. Głównym spożywanym w takim lokalu napojem jest zielona herbata (można, owszem, dostać w Birmie również czarną herbatę: wygląda ona jak czarna kawa, a jej smak skręca wnętrzności), często wystawiona w termosach na stolikach, szklanki do niej stoją obok w misce: tylko usiąść i się częstować. W barze przy lotnisku w Heho, gdy po wypiciu całego termosu chcieliśmy zapłacić za herbatę, dowiedzieliśmy się, że jest ona podawana za darmo i nie przyjęto od nas pieniędzy mimo nalegań. W niektórych barach można zjeść też pełny posiłek, przygotowany na miejscu w przenośnej kuchni.  

Ulice Rangunu

Życie w gorącym klimacie wylewa się na ulice, więc ulice centrum Rangunu są jednym wielki targowiskiem. Na wąskich i nierównych chodnikach (wszystkie płyty zdają się latać luzem, każda odłamana część oddzielnie, a pod nimi zieją niejednokrotnie tajemnicze otchłanie) rozkładają się sprzedawcy wszystkiego: smażonych na miejscu, w misce oleju przekąsek na patykach, gór owoców (całe stosy mandarynek!), pilotów do różnorakich urządzeń, różnego rodzaju większej i mniejszej elektroniki i sprzętu AGD, nowego i używanego (łagodnie powiedziane - część z wyłożonych rzeczy wygląda, jakby mogła się nadać już tylko jako przyciski do papieru), telefonów komórkowych, pirackich płyt DVD z filmami amerykańskimi i azjatyckimi, w tym świeżutkich premier, pirackich książek zeskanowanych często razem z naklejkami i podkreśleniami, jakie były w oryginałach. Kioski-apteki i stanowiska krawców, wystawiających na ulicę swoje maszyny do szycia. Bary z małymi plastikowymi krzesełkami i sklepy z neonowymi, bł

Ucieczka od zimy

Przed nieubłaganym mrozem uciekłam tym razem bardzo daleko. Tam, gdzie upał uderza po głowie i w pierwszej chwili odbiera dech. Tak, pali i męczy, ale mimo to nawet po dwóch tygodniach nie wymęczył mnie jeszcze na tyle, żebym zatęskniła za europejską zimą. Wracałam więc z mieszanymi uczuciami. Najpierw był Bangkok. Miasto świątyń i pałaców o kolorowych, wywiniętych dachach i lśniących złotem i mozaikami ścianach; miasto złotych i szmaragdowych Budd: Buddowie często występują w grupach, całe ich rzędy, dużych i małych, siedzących, stojących i leżących, już pozłoconych i takich, których wierni dopiero ozłacają przyklejając do nich złote listki. I wszyscy bez wyjątku z półprzymkniętymi powiekami: spokój, dystans i harmonia, a może zmęczenie upałem? Pierwszy raz podróżowałam po buddyjskim kraju i spodobało mi się to: otwarta, nieopresyjna atmosfera wita podróżnika i sprawia, że czuje się on mile widziany. Miasto takie, w kierunku których zmierzają miasta świat