Przed nieubłaganym mrozem uciekłam tym razem bardzo daleko. Tam, gdzie upał uderza po głowie i w pierwszej chwili odbiera dech. Tak, pali i męczy, ale mimo to nawet po dwóch tygodniach nie wymęczył mnie jeszcze na tyle, żebym zatęskniła za europejską zimą. Wracałam więc z mieszanymi uczuciami.
Najpierw był Bangkok. Miasto świątyń i pałaców o kolorowych, wywiniętych dachach i lśniących złotem i mozaikami ścianach; miasto złotych i szmaragdowych Budd: Buddowie często występują w grupach, całe ich rzędy, dużych i małych, siedzących, stojących i leżących, już pozłoconych i takich, których wierni dopiero ozłacają przyklejając do nich złote listki. I wszyscy bez wyjątku z półprzymkniętymi powiekami: spokój, dystans i harmonia, a może zmęczenie upałem? Pierwszy raz podróżowałam po buddyjskim kraju i spodobało mi się to: otwarta, nieopresyjna atmosfera wita podróżnika i sprawia, że czuje się on mile widziany.
Miasto takie, w kierunku których zmierzają miasta świata jeżeli wierzyć twórcom science fiction: las drapaczy chmur przecięty ścieżkami przemykających po wiaduktach autostrad i kolejek, z podszyciem niższej, starszej, bardziej chaotycznej zabudowy. Życie toczy się tu wielopoziomowo. A horyzont jest niedostrzegalny, nawet z wysokiego wiaduktu: na długo przed nim budynki giną w mgle zmieszanej ze smogiem, tak, że świat wydaje się jednocześnie wielki i dziwnie mały.
Byłam w Bangkoku w czasie protestów i blokady. Nie mam natury reportera wojennego, a więc nie pchałam się tam, gdzie odbywały się protesty, w dzień rozpoczęcia blokady postanowiłam trzymać się dzielnicy Banglamphu, gdzie liczba białych twarzy na ulicach zdaje się dorównywać tym lokalnym, a co drugi budynek kryje hotel lub hostel. Tylko zwiększona liczba flag - w kolorach tajskiej flagi narodowej i żółtych - oraz przechodzące od czasu do czasu grupki protestujących z flagami, opaskami i T-shirtami z nadrukiem "Shut down Bangkok, restart Thailand", udające się na demonstracje lub też z nich wracające, zdradzały, że w mieście coś się dzieje. Poza tym życie w Hipsterlandii - jak nazwałam okolice Khaosan Road, osi Banglamphu - płynęło zwykłym rytmem: tłumy Amerykanów i Europejczyków w wieku w większości od późnonastoletniego do po trzydziestce przechadzały się między barami z alkoholem i głośną, zachodnią muzyką (w jednym z nich pan przygrywający na gitarze i śpiewający "Let it be" bez zbyt dogłębnej znajomości tekstu, powtarzający w kółko dwa wersy), sklepami z hippisowsko-hipsterską odzieżą (wszędzie taką samą), studiami tatuażu i zaplatania warkoczyków i dredów, salonami tajskiego masażu z fotelami wystawionymi wprost na ulicy, aptekami, krawcami, biurami podróży, antykwariatami, tanimi hotelami i hostelami, stoiskami z podrobionymi dokumentami, McDonaldem, Subwayem, Starbucksem i dwoma Burger Kingami. Wszystko tu kolorowe, neonowe, głośne i oderwane od rzeczywistości.
Komentarze