"You may not think about politics, but politics thinks about you." Autorem tych słów jest ponoć birmański bohater drugiej wojny światowej i walk o niepodległość, generał Aung San, prywatnie ojciec Aung San Suu Kyi, polityk i działaczki humanitarnej. Parę razy w czasie naszych wędrówek po kraju zastanawiałam się, na ile polityka miejscowa interesuje się takimi zagranicznymi turystami jak my i z tego zainteresowania, na przykład, śledzi nasze wszystkie kroki.
Podróżując przez Birmę - czy też Mjanmę, jak od 1989 roku brzmi oficjalna nazwa kraju - podziwiając jej zabytki i naturę, przypatrując się życiu ulicznemu i zachwycając niezwykłą gościnnością nie sposób jednak nie pamiętać, że jest to kraj nie tylko biedny (napotkany w samolocie z Bangkoku do Mandalaj amerykański turysta porównał go do Tajlandii dwadzieścia lat temu - nie wiem, jak wyglądała Tajlandia dwadzieścia lat temu, ale dzisiaj na pierwszy rzut oka widać ogromny kontrast), ale również wydobywający się z otchłani okrutnej dyktatury i izolacji od świata. Wydobywający się, bo proces trwa, jesteśmy jego świadkami. W 2010 zwolniono z aresztu domowego Aung San Suu Kyi, której zdjęcie zobaczyć teraz można - najczęściej zaraz obok zdjęcia jej ojca - w wielu sklepach, restauracjach i barach, a gazety rozłożone na ulicznych straganach w Rangunie relacjonują jej kampanię w różnych częściach kraju. Bez problemu można kupić (pirackie) książki jej autorstwa oraz zagranicznych autorów, przedstawiających najczęściej krytyczną wizję birmańskiej politycznej rzeczywistości. Jeszcze parę lat temu coś takiego byłoby nie do pomyślenia; widać nawet dużą różnicę w porównaniu do informacji podanych w przewodniku Lonely Planet z 2011 roku pod względem tego, jak otwarcie można afiszować swoje polityczne poglądy. Również ekonomicznie rzeczy się zmieniają, czego świadectwem na przykład uwolnienie cen kart SIM do telefonów komórkowych czy rosnąca liczba bankomatów. Stąd poczucie, że trafiliśmy na bardzo ciekawy moment, w którym nie wiadomo jeszcze, w którą stronę się sprawy potoczą - z drugiej bowiem strony kraj nie jest wciąż w pełni demokratyczny, a zmiany nie nastąpiły w skutek żadnej rewolucji czy wymiany władzy: dotychczas rządzący postanowili po prostu zmienić politykę. Czyli teoretycznie mogą ją zmienić z powrotem, dyktatorzy są wszak nieobliczalni.
A jednocześnie, co nie przestaje zadziwiać, w kontekście panującego od kilku dekad okrutnego systemu politycznego i biedy, to otwartość i pogoda napotykanych Birmańczyków. Zdają się spragnieni kontaktu z obcokrajowcami, często zaczepiają nas po to, żeby powiedzieć "Hello", zamienić kilka słów lub poćwiczyć angielski; są gościnni, hojni i przyjaźni. Nie raz w czasie podróży nachodziła mnie refleksja, że przybysz zza żelaznej kurtyny wędrujący po bloku wschodnim w latach 80. z pewnością zauważał w pobieżnych kontaktach z ludźmi, że znalazł się w kraju o systemie, w którym żyje się źle. We współczesnej Birmie - nie. I zastanawia mnie, od jakich uwarunkowań kulturowych może to zależeć.
Podróżując przez Birmę - czy też Mjanmę, jak od 1989 roku brzmi oficjalna nazwa kraju - podziwiając jej zabytki i naturę, przypatrując się życiu ulicznemu i zachwycając niezwykłą gościnnością nie sposób jednak nie pamiętać, że jest to kraj nie tylko biedny (napotkany w samolocie z Bangkoku do Mandalaj amerykański turysta porównał go do Tajlandii dwadzieścia lat temu - nie wiem, jak wyglądała Tajlandia dwadzieścia lat temu, ale dzisiaj na pierwszy rzut oka widać ogromny kontrast), ale również wydobywający się z otchłani okrutnej dyktatury i izolacji od świata. Wydobywający się, bo proces trwa, jesteśmy jego świadkami. W 2010 zwolniono z aresztu domowego Aung San Suu Kyi, której zdjęcie zobaczyć teraz można - najczęściej zaraz obok zdjęcia jej ojca - w wielu sklepach, restauracjach i barach, a gazety rozłożone na ulicznych straganach w Rangunie relacjonują jej kampanię w różnych częściach kraju. Bez problemu można kupić (pirackie) książki jej autorstwa oraz zagranicznych autorów, przedstawiających najczęściej krytyczną wizję birmańskiej politycznej rzeczywistości. Jeszcze parę lat temu coś takiego byłoby nie do pomyślenia; widać nawet dużą różnicę w porównaniu do informacji podanych w przewodniku Lonely Planet z 2011 roku pod względem tego, jak otwarcie można afiszować swoje polityczne poglądy. Również ekonomicznie rzeczy się zmieniają, czego świadectwem na przykład uwolnienie cen kart SIM do telefonów komórkowych czy rosnąca liczba bankomatów. Stąd poczucie, że trafiliśmy na bardzo ciekawy moment, w którym nie wiadomo jeszcze, w którą stronę się sprawy potoczą - z drugiej bowiem strony kraj nie jest wciąż w pełni demokratyczny, a zmiany nie nastąpiły w skutek żadnej rewolucji czy wymiany władzy: dotychczas rządzący postanowili po prostu zmienić politykę. Czyli teoretycznie mogą ją zmienić z powrotem, dyktatorzy są wszak nieobliczalni.
A jednocześnie, co nie przestaje zadziwiać, w kontekście panującego od kilku dekad okrutnego systemu politycznego i biedy, to otwartość i pogoda napotykanych Birmańczyków. Zdają się spragnieni kontaktu z obcokrajowcami, często zaczepiają nas po to, żeby powiedzieć "Hello", zamienić kilka słów lub poćwiczyć angielski; są gościnni, hojni i przyjaźni. Nie raz w czasie podróży nachodziła mnie refleksja, że przybysz zza żelaznej kurtyny wędrujący po bloku wschodnim w latach 80. z pewnością zauważał w pobieżnych kontaktach z ludźmi, że znalazł się w kraju o systemie, w którym żyje się źle. We współczesnej Birmie - nie. I zastanawia mnie, od jakich uwarunkowań kulturowych może to zależeć.
Komentarze