Chodzę po mieście, w którym jestem z wizytą i łapię się na rozmyślaniach - jak często w miastach, w których jestem z wizytą - jak by się tu żyło. W której kawiarni przysiadało na herbatę i ciasto, którym autobusem jeździło do domu, jak wpasowywało w rytm ulicy.
Szybko uderza mnie przypomnienie: przecież wiedziałam. Przecież przysiadałam, jeździłam, pasowałam. I już nie pamiętam?
To miasto to Sztokholm.
Zastanawiam się więc nad szczególną nostalgią miejsc, które kiedyś były moje, które należały do mnie i ja do nich, ale już nie dziś, i nad tym, że z upływem czasu będzie ich coraz więcej. Nad ich szczególną swojością i nieswojością, poczuciem bycia wewnątrz i na zewnątrz jednocześnie. Nad tym, jak znaczą upływ czasu, upływ życia. Dziwne uczucie, trudne do uchwycenia, jeszcze trudniejsze do nazwania; smutne i zarazem nieuchronne.
Przez te kilka dni, kiedy jestem tu tym razem, gdy tylko mam wolny czas, spędzam go na spacerach i wypełnianiu moich rytuałów: z Södermalm idę na Stare Miasto, na Västerlånggatan, gdzie wstępuję do jednej z moich ulubionych sztokholmskich księgarni - choć tym razem nic tam nie kupuję - dalej mijam lodziarnię, w której oknie wystawiony jest koszyk z połamanymi i wybrakowanymi wafelkami do lodów. Gdy byłam w Sztokholmie po raz pierwszy, dawno, trzynaście lat temu, wydałam w tej lodziarni moje prawie ostatnie korony, rezygnując tym samym z zakupu biletów na Zamek Królewski, stojący tuż za rogiem. Od tamtej pory lodziarnia co najmniej dwa razy zmieniła nazwę i wystrój, ale wafelki do lodów, grube i słodkie, nadal wyrabia się na miejscu, a wszelkie odrzuty z tej produkcji, tak wtedy jak teraz, lądują w koszyku w oknie od ulicy, z którego częstują się przechodnie i ptaki. Biorę kilka kawałków i idę dalej, mijając Zamek, przez dziedziniec gmachu Parlamentu, do centrum.
Następnego dnia spacer prowadzi mnie w poprzek Södermalm, Götgatan z południa na północ, w majowym deszczu. Kilka lat temu, także w maju, zdarzyło mi się iść przez Fatbursparken, park pomiędzy Medborgarplatsen a Södra station, kiedy kwitły właśnie drzewa milionem białych płatków, które drżały na gałęziach, unosiły się w powietrzu i wirowały na wietrze, opadając powoli na zasłaną bielą ziemię. Widok był jak z bajki, nierealny. Chciałam wówczas spróbować uchwycić tę magię na zdjęciach, jednak twarda rzeczywistość stanęła na przeszkodzie: noga uwięziona w gipsie i konieczność wspierania się na kulach nie pozostawiły mi wolnych rąk do obsługi aparatu. Teraz też kwitły te same drzewa, jednak w deszczu widok, choć nadal ładny, nie był już bajkowy.
I jeszcze dźwig wsparty o ścianę kamienicy, w której kiedyś, krótko, mieszkałam, i wieża Kościoła Niemieckiego ginąca w chmurach wiszących nad Starym Miastem, i plakaty wyborcze porozwieszane po całym mieście, i kierowca autobusu słuchający za kierownicą muzyki operowej głośno, na pół autobusu, i piękno długiego, wyraźnie już dłuższego niż na naszych szerokościach dnia. Taki to Sztokholm, mój i niemój jednocześnie.
Komentarze