Przejdź do głównej zawartości

Kräftskiva


Curiouser and curiouser,
mógłby zakrzyknąć, wzorem Alicji, badacz szwedzkich zwyczajów, natknąwszy się na kolejną ciekawą tradycję kosmicznego narodu. Ot, taka na przykład kräftskiva.


Jest to przyjęcie urządzane późnym latem lub jesienią, zwykle (nie jak na zdjęciach) w plenerze. Jego główną charakterystyką jest to, że podaje się na nim i je raki (kräftor). Tradycja wywodzi się stąd, że dawniej właśnie późnym latem i jesienią - począwszy od pierwszej środy sierpnia - prawo pozwalało na połów raków. Dzisiaj sprowadza się je z zagranicy (głównie z Turcji, Ameryki Północnej i Chin) przez cały rok, ale zwyczaj pozostał. Do tradycji należą również specjalne rakowe dekoracje: uczestnicy zakładają "zabawne" papierowe czapki i śliniaki, używa się obrusów i serwetek z odpowiednim motywem oraz zawiesza okrągłe, kolorowe lampiony z wymalowaną uśmiechniętą twarzą (mającą, zdaje się, reprezentować księżyc). Raki zaś popija się, jakżeby inaczej, alkoholem, wyśpiewując przy tym specjalne, rakowe snapsvisor, czyli piosenki do śpiewania przy piciu alkoholu.


Na koniec dodam jeszcze, żeby nie było wątpliwości: ponieważ jakiekolwiek jedzenie mające czułki, szczypce czy zbyt dużą ilość kończyn wywołuje u mnie obrzydzenie, nigdy w tego rodzaju przyjęciu nie uczestniczyłam i nie mam takiego zamiaru. Zdjęcia są autorstwa Mojej Sista.

Komentarze

fieloryb pisze…
Pewnie zostanę tu zlinczowany z powodu upodobań gastronomicznych przez autorkę blogu ;-), ale jadłem kiedyś raki słodkowodne, złapane przez mojego tatę. Bardzo smakowały.

Taki żarcik góglowy.
martencja pisze…
Ależ daleka jestem od tego, żeby narzucać innym moje gusta kulinarne! Jak ktoś ma ochotę spożywać obrzydlistwa, to jest to wyłącznie jego sprawa. Dziwniejsze upodobania mają ludzie;)

M.
Kolleander pisze…
Racja, skoro ktoś chce spożywać takie okropne, obślizgłe obrzydlistwa, to niech spożywa. Nie potępiajmy fieloryba za gust kulinarny!;)

Ja raka nigdy nie jadłam. Jedynie jedną małą krewetkę (jako część sushi). Była nawet znośna i chrupiąca, ale jakoś się nie mogę przekonać, żeby jeść więcej.

Chciałam też powiedzieć, że obraz w tle mi się podoba:)
martencja pisze…
Obraz, jak i reszta wystroju wnętrza, należy do jednego z szefów Mojej Sista, ale nie pamiętam, którego;]

Krewetkę też kiedyś jadłam. Jak się zamknie oczy i nie myśli o tym, co się je, jest do przełknięcia. Ale ogółem do jedzenia pochodzenia wodnego podchodzę z dużą dozą nieufności. Akceptuję jedynie ryby smażone, pieczone bądź wędzone. Co eliminuje również dużą część tradycyjnej polskiej kuchni, na czele z wszelkimi śledziami w śmietanie czy - przede wszystkim - rybą w galarecie, która jak dla mnie zbyt przypomina preparat w formalinie, żeby choćby rozważyć jej konsumpcję. Moje Kochane Rodzeństwo już od jakichś dziesięciu lat uczyniło sobie z tego źródło rozrywki i za każdym razem, gdy tego rodzaju potrawa ląduje na stole, mogę liczyć na całą serię średnio zabawnych żartów na ten temat. Że też im się to nigdy nie nudzi!

M.
Kuba pisze…
A może łososika pysznego w mniamuśnej galaretce?
martencja pisze…
O! Widzicie? Nawet w internecie mnie prześladują, wredoty jedne! A właściwie dwa.

M.