Dziś będzie dygresja serialowa. Bo mimo wszystko czasem lubię zrobić sobie przerwę w naśmiewaniu się ze szwedzkich klämriskowych lęków i, na przykład, obejrzeć jakiś film albo serial. Dobrze jest, gdy jest to film lub serial brytyjski. Jeszcze lepiej, jeśli jest to, dajmy na to, inteligentna, absurdalna komedia. Tak właśnie (a także dzięki Facebookowi. Mówcie co chcecie, ale nie jest to całkiem bezużyteczne narzędzie) trafiłam na serial "Black Books" (w Polsce leciał on podobno kiedyś bodajże na HBO pod tytułem "Księgarnia Black Books"). Trafiłam, obejrzałam, a obecnie, z braku kolejnych odcinków, oglądam drugi raz. Serial opowiada o pewnej małej londyńskiej księgarni, prowadzonej przez ekscentrycznego, cynicznego, ironicznego i aspołecznego (słowem, typ bohatera, którego Tygrysy lubią najbardziej) Irlandczyka nazwiskiem Bernard Black. Jego ulubionymi czynnościami w życiu są: czytanie, palenie i picie , obrażanie klientów , znęcanie się nad podwładnym , wytwar