W dzisiejszej dygresji chciałam pochwalić się pewnym moim dokonaniem, a także, no nie oszukujmy się, dać wyraz frustracji oraz ujście stresowi. Dokonaniem było podpisanie umowy w sprawie wynajmu mieszkania i tym samym zakończenie długiego, niełatwego polowania.
A teraz kolej na frustrację i stres. Bo właściwie słowo "niełatwe", którego użyłam przed chwilą, jest nie całkiem na miejscu. Poszukiwanie mieszkania jest z natury przedsięwzięciem stresującym, w jakimkolwiek miejscu - ale przecież jesteśmy w Sztokholmie, trzeba więc zmodyfikować przymiotnik tak, żeby lepiej oddawał tutejszą sytuację. Jako pierwsze przychodzi mi do głowy słowo "koszmarne", być może nadawałoby się też "absurdalne", miejscami zaś "surrealistyczne", albo też bardziej opisowo: "którego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi".
Oto fakt, na który prawdopodobnie nie natkniecie się w przewodnikach turystycznych po Sztokholmie: miasto to cierpi na permanentny niedobór mieszkań. I nie jest to bynajmniej kwestia ostatnich lat. Ramą czasową bardziej odpowiadającą rzeczywistości jest raczej ostatni wiek. Największe rozmiary problem ten osiągnął tuż po pierwszej wojnie światowej, kiedy to władze zmuszone zostały urządzić prowizoryczne "mieszkania" w salach gimnastycznych szkół.
Kilkadziesiąt lat później ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby zaradzić problemowi przez przeniesienie zakładów przemysłowych na prowincję, daleko od stolicy. Gdy przeniesie się miejsca pracy, kombinowano, za nimi przeniosą się też pracownicy. Okazało się to mało skuteczne: większość zatrudnionych wolała zmienić pracę niż miejsce zamieszkania. A duża część z tych, którzy się wyprowadzili, po pewnym czasie i tak wróciła do Sztokholmu.
Dzisiaj nadal dysproporcja między ilością dostępnych mieszkań a osobami chętnymi do ich wynajęcia z drugiej ręki jest tak ogromna, że mieszkania rozchodzą się niemal natychmiast po umieszczeniu ogłoszenia, a właściciele mogą sobie pozwolić na wszelkie fanaberie. Moja znajoma odpowiedziała kiedyś na ogłoszenie, którego autorzy postanowili, zamiast umawiać się po kolei z każdym chętnym do wynajęcia, urządzić "godziny otwarte", kiedy każdy mógł przyjść obejrzeć mieszkanie - kolejka ciągnęła się z trzeciego piętra na ulicę. Smutna prawda jest taka, że przy tak wielkim popycie obcokrajowcy mają jeszcze bardziej od miejscowych pod górkę. No i oczywiście sprzyja to różnego rodzaju oszustwom.
Natomiast jeżeli chodzi o mieszkania i pokoje studenckie, obowiązuje system kolejkowy, tzn. trzeba się zalogować i stanąć w kolejce na stronie internetowej spółdzielni studenckiej - akademiki w Sztokholmie nie są przypisane do konkretnej uczelni, ale jest kilka spółdzielni studenckich, z których największa jest Stiftelsen Stockholms Studentbostäder. Jeżeli kiedykolwiek, nawet w najdalszej przyszłości planujecie studiować cokolwiek w Sztokholmie, radzę już dzisiaj założyć sobie tam konto (a nawet jak nie planujecie, to też nie zaszkodzi. W końcu nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy...). Bo żeby mieć szanse na własny kąt, trzeba być zarejestrowanym co najmniej koło roku, a jeżeli chce się mieć jakikolwiek wybór, to najlepiej tak koło trzech lat. No a poza tym trzeba spełnić cały szereg innych wymagań formalnych.
Kilka lat temu jedna ze sztokholmskich uczelni postanowiła zaradzić problemowi przez zmontowanie kilku "mieszkalnych" kontenerów (mniej więcej takich, jakie stawia się często do dyspozycji robotników na budowach), przy czym dziwnym zbiegiem okolicznosci wśród ich mieszkańców nie znalazł się ani jeden Szwed (znalazło się natomiast kilku studentów m.in. z Ameryki Południowej i Azji, a także jeden Włoch, od którego usłyszałam tę historię). Natomiast uczelnia, na której pracuję, właśnie za pomocą plakatów zachęca studentów do użyczenia sofy nowoprzybyłym na parę tygodni, zanim uda im się znaleźć jakiś dach nad głową.
Trudno mi powiedzieć, co jest powodem tej sytuacji. Zapewne częściowo jest to wina tego, że Szwedzi kochają przestrzeń i zieleń, więc Sztokholm (nie mówiąc już o reszcie kraju) jest stosunkowo mało gęsto zabudowany, a budowanie nowych domów i bloków jest na ogół (szczególnie przez tych, którzy już mają gdzie mieszkać) niemile widziane. Pewnie dlatego, bo trzeba w tym celu wycinać lasy, a w końcu pokrywają one zaledwie dwie trzecie powierzchni tego (czwartego co do wielkości w Europie, nie licząc Rosji i Turcji) kraju. Z pewnością ma też znaczenie fakt, że Szwedzi to indywidualiści: młodzież wyprowadza się z domu po maturze, rodziny wielopokoleniowe mieszkające razem to zjawisko w tym kraju niewystępujące. Nic więc dziwnego, że we wrześniu, kiedy do miast studenckich (czyli np. Sztokholmu) przyjeżdżają studenci, sytuacja staje się jeszcze trudniejsza, niż zwykle.
A komu to wszystko się nie podoba, pozostaje jedynie uzbieranie paru milionów koron na własne mieszkanie...
Ilustracja za: Lars Ericson Wolke, Stockholms historia under 750 år, Sztokholm 2009.
A teraz kolej na frustrację i stres. Bo właściwie słowo "niełatwe", którego użyłam przed chwilą, jest nie całkiem na miejscu. Poszukiwanie mieszkania jest z natury przedsięwzięciem stresującym, w jakimkolwiek miejscu - ale przecież jesteśmy w Sztokholmie, trzeba więc zmodyfikować przymiotnik tak, żeby lepiej oddawał tutejszą sytuację. Jako pierwsze przychodzi mi do głowy słowo "koszmarne", być może nadawałoby się też "absurdalne", miejscami zaś "surrealistyczne", albo też bardziej opisowo: "którego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi".
Oto fakt, na który prawdopodobnie nie natkniecie się w przewodnikach turystycznych po Sztokholmie: miasto to cierpi na permanentny niedobór mieszkań. I nie jest to bynajmniej kwestia ostatnich lat. Ramą czasową bardziej odpowiadającą rzeczywistości jest raczej ostatni wiek. Największe rozmiary problem ten osiągnął tuż po pierwszej wojnie światowej, kiedy to władze zmuszone zostały urządzić prowizoryczne "mieszkania" w salach gimnastycznych szkół.
Kilkadziesiąt lat później ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby zaradzić problemowi przez przeniesienie zakładów przemysłowych na prowincję, daleko od stolicy. Gdy przeniesie się miejsca pracy, kombinowano, za nimi przeniosą się też pracownicy. Okazało się to mało skuteczne: większość zatrudnionych wolała zmienić pracę niż miejsce zamieszkania. A duża część z tych, którzy się wyprowadzili, po pewnym czasie i tak wróciła do Sztokholmu.
Dzisiaj nadal dysproporcja między ilością dostępnych mieszkań a osobami chętnymi do ich wynajęcia z drugiej ręki jest tak ogromna, że mieszkania rozchodzą się niemal natychmiast po umieszczeniu ogłoszenia, a właściciele mogą sobie pozwolić na wszelkie fanaberie. Moja znajoma odpowiedziała kiedyś na ogłoszenie, którego autorzy postanowili, zamiast umawiać się po kolei z każdym chętnym do wynajęcia, urządzić "godziny otwarte", kiedy każdy mógł przyjść obejrzeć mieszkanie - kolejka ciągnęła się z trzeciego piętra na ulicę. Smutna prawda jest taka, że przy tak wielkim popycie obcokrajowcy mają jeszcze bardziej od miejscowych pod górkę. No i oczywiście sprzyja to różnego rodzaju oszustwom.
Natomiast jeżeli chodzi o mieszkania i pokoje studenckie, obowiązuje system kolejkowy, tzn. trzeba się zalogować i stanąć w kolejce na stronie internetowej spółdzielni studenckiej - akademiki w Sztokholmie nie są przypisane do konkretnej uczelni, ale jest kilka spółdzielni studenckich, z których największa jest Stiftelsen Stockholms Studentbostäder. Jeżeli kiedykolwiek, nawet w najdalszej przyszłości planujecie studiować cokolwiek w Sztokholmie, radzę już dzisiaj założyć sobie tam konto (a nawet jak nie planujecie, to też nie zaszkodzi. W końcu nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy...). Bo żeby mieć szanse na własny kąt, trzeba być zarejestrowanym co najmniej koło roku, a jeżeli chce się mieć jakikolwiek wybór, to najlepiej tak koło trzech lat. No a poza tym trzeba spełnić cały szereg innych wymagań formalnych.
Kilka lat temu jedna ze sztokholmskich uczelni postanowiła zaradzić problemowi przez zmontowanie kilku "mieszkalnych" kontenerów (mniej więcej takich, jakie stawia się często do dyspozycji robotników na budowach), przy czym dziwnym zbiegiem okolicznosci wśród ich mieszkańców nie znalazł się ani jeden Szwed (znalazło się natomiast kilku studentów m.in. z Ameryki Południowej i Azji, a także jeden Włoch, od którego usłyszałam tę historię). Natomiast uczelnia, na której pracuję, właśnie za pomocą plakatów zachęca studentów do użyczenia sofy nowoprzybyłym na parę tygodni, zanim uda im się znaleźć jakiś dach nad głową.
Trudno mi powiedzieć, co jest powodem tej sytuacji. Zapewne częściowo jest to wina tego, że Szwedzi kochają przestrzeń i zieleń, więc Sztokholm (nie mówiąc już o reszcie kraju) jest stosunkowo mało gęsto zabudowany, a budowanie nowych domów i bloków jest na ogół (szczególnie przez tych, którzy już mają gdzie mieszkać) niemile widziane. Pewnie dlatego, bo trzeba w tym celu wycinać lasy, a w końcu pokrywają one zaledwie dwie trzecie powierzchni tego (czwartego co do wielkości w Europie, nie licząc Rosji i Turcji) kraju. Z pewnością ma też znaczenie fakt, że Szwedzi to indywidualiści: młodzież wyprowadza się z domu po maturze, rodziny wielopokoleniowe mieszkające razem to zjawisko w tym kraju niewystępujące. Nic więc dziwnego, że we wrześniu, kiedy do miast studenckich (czyli np. Sztokholmu) przyjeżdżają studenci, sytuacja staje się jeszcze trudniejsza, niż zwykle.
A komu to wszystko się nie podoba, pozostaje jedynie uzbieranie paru milionów koron na własne mieszkanie...
Ilustracja za: Lars Ericson Wolke, Stockholms historia under 750 år, Sztokholm 2009.
Komentarze
A jeśli to nie przez, jak pisałaś, środowisko, to problem wydaje mi się już zupełnie absurdalny. Nie mam żadnego pomysłu na przyczynę takiego problemu. No może jeden... powiedzmy, że kiedy typowy Szwed czyta klamriskowe przepisy dotyczące bezpieczeństwa na budowie, to wpada w panikę i dlatego już woli mieszkać w kontenerze.
Hmmm, więc może rzeczywiście się zaloguję na wszelki wypadek Oo
http://www.cyferkast.com/2008/10/lasy-w-europie-i-w-holandii.html
Więc Kolleandro (dobrze odmieniam?) chyba nie ma się o co martwić o to sprzedawanie drzewa. Trzeba poszperać w literaturze, albo spytać fachowców, leśników o dane.
Być może chodzi tu o normalną fazę odmładzania lasu przez wycinkę starodrzewia? A skoro wycinali to i pewnie muszą sprzedać...
Dlaczego w Sztokholmie nie budują nowych mieszkań? Pewnie nie oczekują, że ktoś je kupi... Być może grają tu rolę zaporowe ceny.
Problem znany także i w Polsce. Na mieszkanie spółdzielcze za około 150.000 tysięcy złotych (nieduże, około 40 m2), co nie jest wygórowaną ceną, musiałbym odkładać 1.500 złotych przez 100 miesięcy (8 lat z ogonkiem). Za co miałbym żyć przez ten czas? Nie mam pojęcia.
P.S
Dygresyjnie z domem w tytule:
http://wolfspider.wrzuta.pl/audio/2M5p2LBX4ec/tadeusz_nalepa_jest_gdzies_taki_dom
Ceny mieszkań w Sztokholmie zaczynają się od około miliona koron. Choć nie jest to tak zatrważające, jak by się mogło wydawać, bo nikt nie oczekuje, że się ten milion wpłaci od razu, na ogół kupuje się w kredycie. Dobrze jest, jak się dysponuje na samym początku 10 lub, jeszcze lepiej, 15% sumy, bo wtedy oprocentowanie kredytu jest korzystniejsze, ale możliwe jest też rozłożenie całej sumy na raty, bez żadnego kapitału początkowego. W wielu przypadkach rata wynosi mniej więcej tyle, ile by się płaciło czynszu za wynajęcie z drugiej ręki. Dlatego też wielu ludzi, jak tylko ma w ręku stałą umowę o pracę - nawet tę pierwszą - decyduje się na kupno mieszkania. Spłacanie kredytu trwa około 20 lat, przynajmniej w teorii, bo w praktyce większość osób w międzyczasie sprzedaje mieszkanie (razem z kredytem) i kupuje nowe, np. większe, bo się dorobiła rodziny.
M.
Kredyt w banku. Brrr - nie lubię. Jak mi się coś nie podoba to zabieram zabawki i wyjeżdżam. Jak mam kredyt to muszę spłacać i jestem przywiązany do miejsca. W przypadku kłopotów z pracą kredyt można co nieco odroczyć, ale spłacić trzeba... Odsetki też robią swoje, bank za darmo nie pożyczy. Wolę odłożyć te pieniądze z których miałbym spłacić kredyt... Zostaną na później.
M.
Możliwe, że zadziałał tu jakiś mem historyczny. W końcu żyję w kraju, gdzie przeciąg historii nie raz i nie dwa przesuwał granice i wywiewał ludzi na ten i tamten świat.
Wygląda to tak jakby tylko bogaty Zachód zgadzał się na wygodę w zamian za część wolności, ale nie do końca tak jest. Wielu Polaków zdecydowało się na kredyt mieszkaniowy (również w obcych walutach) nakręcając koniunkturę. Banki przyklaskiwały temu dając pieniądze nawet na 100 i więcej procent wartości mieszkań.
Dobrze, że nie działo się to tak lekkomyślnie jak w USA. Niespłacone, toksyczne kredyty (w tym sporo mieszkaniowych) to ponoć 1/3 całego problemu kryzysowego.
Widać, po wynikach polskiego PKB w bieżącym roku, że jednak (przypadkiem?) opłacił się polski konserwatyzm i (jak czytałem w pewnym artykule) zacofanie. Mam nadzieję, że Polacy w większości, pamiętając lata osiemdziesiąte nie pozwolili sobie na euforię kredytową i zachowali płynność finansów. Wszystko okaże się z czasem.
Życzę spełnienia marzeń o własnych czterech ścianach, najlepiej z minimalnym wkładem kredytowym, albo z solidną, bezterminową umową o pracę.
A więc nie chodzi tu tylko o same lasy. W Polsce się dużo wycina, ale i niech się nawet dużo sadzi, to nie tylko w drzewach rzecz. W lasach żyją ptaki, czasem rzadkie, i różne inne zwierzęta przywiązane do swoich miejsc (mieszkań;). Jeśli się wytnie las, narobi szumu w danym ekosystemie, to się równa pozbawieniu danego terenu zwierząt, które mogą w gorszym przypadku w końcu zniknąć zupełnie, a w lepszym się zniechęcić i nie wrócić na dany teren (podobnie jak z tymi kredytami i mieszkaniami - wolę mieć swoje na stałe, a jak nie to mogę wyjechać;)). To się równa zakłóceniu naturalnej równowagi w danym miejscu. Zdarza mi się słyszeć, jak znajomy ornitolog walczy o pojedyńcze drzewo... a co dopiero cały las?
Jesli chodzi o zalesianie dzięki dopłatom z Unii - pewnie są dopłaty, ale nie chce mi się wierzyć, że to zostanie zrealizowane. Polscy urzędnicy zadają sobie wiele trudu, żeby takie pieniądze nie trafiły na właściwy cel. To jest wręcz ich ulubione hobby, zwłaszcza w przypadku czegoś tak mało istotnego jak rozumne gospodarowanie przyrodą;)
PS. Właściwie nie wiem, czy mozna odmieniać "Kolleander":/ ale można mówić do mnie Olle albo Olla i wtedy jest chyba mniejszy problem;)
Swego czasu, dawno temu zajmowałem się dopłatami, również do zalesiania.
To działa. Według długaśnych procedur, ale działa. Słyszałem, że z roku na rok coraz lepiej.
Ach tak, kryzys, tak, ZŁE banki... No nie znam się na ekonomii, jestem w końcu tylko zwykłym filologiem/historykiem, ale o ile ja rozumiem, to kryzys został raczej wywołany nierozsądnym, nadmiernym braniem kredytów, a nie braniem kredytów w ogóle. A ja tutaj do takiego nierozsądnego brania kredytów bynajmniej nie namawiam. To poważna decyzja, i trzeba rozważyć, czy sobie można na nią pozwolić. Ale też nie należy się jej bać.
I tak, wielu Polaków pobrało kredyty (cała moja rodzina, na przykład - jak nie na mieszkanie/dom, to na studia), no bo jaka jest alternatywa, jak się nie dysponuje od razu pełną sumą (a większość ludzi, szczególnie młodych, nią nie dysponuje)? Mieszkać u rodziców? Tułać się po wynajmowanych od kogoś mieszkaniach, będąc zdanym na łaskę i niełaskę właściciela, który w każdej chwili może zadecydować, że potrzebuje mieszkania z powrotem i kazać się wynosić? To ma być wolność?
Dzięki za życzenia, ale niestety na stałą umowę nie mam na razie szans. Ech, trzeba było iść pracować w korporacji, ale zachciało mi się jakieś doktoraty pisać;]
A tymczasem szwedzcy anarchiści postanowili rozwiązać problem mieszkaniowy wprowadzając się samowolnie i okupując (jak to sami określają) lokale, które od jakiegoś czasu stoją puste. Choć działają głównie w Skanii - w Lund i Malmö. Deklarują, że protestują w ten sposób przeciw nieefektywnej polityce mieszkaniowej, niebudowaniu nowych domów oraz sztucznemu utrzymywaniu wysokich cen mieszkań, przez co wiele z nich stoi pustych, podczas gdy ludzie nie mają gdzie mieszkać. Oto ich strona internetowa, z której m.in. można sobie ściągnąć ich gazetkę - niestety, wszystko jest tylko po szwedzku.
M.
M.