Jak wszyscy wiemy, Amerykanie ponad wszystko kochają wolność, na przykład wolność do bycia zastrzelonym przez szaleńca z bronią albo do utraty dorobku życia na pokrycie rachunków medycznych. W związku z tą pierwszą wolnością w tutejszych szkołach dzieci od najmłodszego mają ćwiczenia w chowaniu się pod ławkami i byciu cicho, w czasie gdy nauczyciel zamyka drzwi klasy na klucz od środka, w nadziei, że „bad man” pójdzie sobie dalej i, nie wiem, powystrzela dzieci w sąsiedniej klasie, które mniej się przykładały do ćwiczeń siedzenia cicho pod ławką...?
Drugą z tych wolności ogranicza nieco stan Massachusetts, ponieważ nakłada na swoich mieszkańców obowiązek wykupienia ubezpieczenia zdrowotnego. Ale tylko nieco, bo nawet z wykupionym ubezpieczeniem można pójść z torbami, różne ubezpieczenia oferują bowiem różnoraki zakres usług. Dość powiedzieć, że jak kiedyś spróbowałam poszukać ofert w specjalnej wyszukiwarce ubezpieczeń, wyskoczyły mi takie o miesięcznej wysokości składek od kilkudziesięciu dolarów do kilku tysięcy. W końcu, jak od przeglądania różnych ofert i prób ogarnięcia systemu zaczęła mnie boleć głowa, zdecydowałam się pójść po linii najmniejszego oporu i wykupić ubezpieczenie zaproponowane przez uniwersytet (ale nie ubezpieczenie uniwersyteckie, bo do tego, z jakiegoś powodu, nie jestem uprawniona. Nie pytajcie, dlaczego, po prostu nie).
Aby się na nie zapisać, należało wypełnić formularz oraz wybrać jeden z dwóch sposobów opłacania składek: czekiem lub kartą kredytową. Ponieważ w pierwszym miesiącu swojego pobytu nie miałam jeszcze tutejszej karty kredytowej, wybrałam sposób pierwszy, na którą to specjalną okazję zamówiłam coś, co z braku lepszego określenia można nazwać książeczkę czekową. I wypisałam swój pierwszy w życiu, i jak dotąd jedyny, czek. Niestety, jak się wkrótce okazało, na próżno...! Mianowicie: czek należało wysłać aż do dalekiej Georgii listem poleconym (LISTEM!), ale ubezpieczyciel podał adres na skrytkę pocztową, nie przewidując, że poczta nie dostarcza poleconych do skrytek pocztowych.
Wypróbowałam więc sposób drugi, bo w międzyczasie nastał październik i Bank of America uznał, że skoro dostałam pierwszą wypłatę, należy mi się karta kredytowa - gadżet, którego używanie podobne jest graniu w grę zręcznościową bądź rozwiązywaniu wielopoziomowej łamigłówki, ale to już jest inna historia. Sposób ten wymagał ponownego wypełnienia formularza, tym razem z podaniem na nim danych swojej karty kredytowej, łącznie z trzycyfrowym kodem bezpieczeństwa na odwrocie, kolejną wolnością umiłowaną w Land of the Free jest bowiem wolność do znalezienia swojego konta wyczyszczonym za pomocą walających się gdzieś po świecie danych kont i kart. Dostarczenie wypełnionego formularza i tym razem wiązało się dla mnie ze zrobieniem czegoś pierwszy raz w życiu, mianowicie wysłaniem faksu - nigdy wcześniej tego nie robiłam, albowiem żyję w XXI wieku.
Nazajutrz zeszły pieniądze z konta, ale oprócz tego żadnego odzewu od ubezpieczalni nie było. Po jakichś pięciu dniach zadzwoniłam do nich z zapytaniem, co mam zrobić, jeżeli będę chciała w najbliższych dniach pójść do lekarza.
- Wysłaliśmy pani kartę ubezpieczenia pocztą pięć dni temu - zapewniła mnie pani w Georgii.
- To miło, ale co jeżeli będę potrzebować lekarza, zanim ona dojdzie? - zapytałam, a pilności mojemu pytaniu dodawał fakt, że akurat miałam 38 stopni gorączki.
- Lada dzień powinna dojść - powiedziała pani uspokajającym tonem, w którym słychać było satysfakcję z rozwiązania trudnego problemu, ja zaś poczułam, że temperatura rośnie mi o parę kresek.
Dwa dni później przyszedł list z ubezpieczalni. Był w nim mój niezrealizowany czek.
Komentarze