Wczoraj rano pracownicy i studenci Uniwersytetu Harvarda dostali mejla utrzymanego w tonie ostrzeżenia przed nadchodzącym cyklonem. Mejl przekazywał nadzieję, że wspólnymi siłami uda nam się przetrwać to, co nas czeka, a być może nawet, jak nam się poszczęści, przeprowadzić wszystkie zaplanowane zajęcia, ale jednocześnie też nie krył przed nami trudnej prawdy o sytuacji, wobec której stoimy: rozpoczynającej się zimy.
Odkąd tylko tu przyjechałam, a nawet wcześniej, znajomi i mniej znajomi ostrzegali mnie, jak sroga jest bostońska zima.
- Ale - oponowałam nieśmiało - wychowałam się na północy Europy, doświadczyłam w życiu srogich zim...
- Tu będzie gorzej - odpowiadali tonem odkrywców arktycznych, którzy stracili połowę palców poszukując Przejścia Północno-Zachodniego.
- Ale spędziłam dwie zimy w Sztokholmie - dodawałam, co nieco zmniejszało ich pewność siebie, ale za to skłaniało do dzielenia się opowieściami o burzach śnieżnych, które paraliżują Boston i okolice na kilka dni, w czasie których nic nie działa, więc trzeba w porę zrobić zapasy jedzenia, żeby nie umrzeć w tym czasie z głodu.
Z drugiej strony, czego mi zdecydowanie w tym mejlu brakowało, to przyjacielskiej rady, że jak jest druga połowa listopada i temperatury w okolicach zera, to może niezłym pomysłem byłoby założyć wreszcie jakiś szalik czy skarpetki, tudzież zamienić japonki na jakieś solidniejsze buty i szorty na długie spodnie.
Z drugiej strony, czego mi zdecydowanie w tym mejlu brakowało, to przyjacielskiej rady, że jak jest druga połowa listopada i temperatury w okolicach zera, to może niezłym pomysłem byłoby założyć wreszcie jakiś szalik czy skarpetki, tudzież zamienić japonki na jakieś solidniejsze buty i szorty na długie spodnie.
Gdy wracałam z pracy, zaczynał padać pierwszy w tym roku śnieg. Po przyjściu do domu chciałam wziąć gorący prysznic, ale w moim prysznicu nie było gorącej wody.
And so it begins.
Komentarze