Christiania to szczególna część Kopenhagi, nazywająca sama siebie "wolnym miastem" lub "miastem w mieście". Kiedyś były tu tereny wojskowe, ale w latach 70., kiedy marynarka przestała już ich używać i stały opuszczone, przejęli je hipisi, squatersi i innego rodzaju "urodzeni w niedzielę"*. Z czasem urządzili tu nie tylko squaty, ale całą wspólnotę, z własnymi zasadami (jak na hipisów przystało, głównie wyrażającymi ideę braku konieczności jakichkolwiek zasad - choć z czasem musieli jednak zmierzyć się z rzeczywistością i zakazać np. twardych narkotyków), spółdzielniami, sklepami, usługami, koncertami i specyficznym podejściem do estetyki oraz planowania przestrzennego.
Tym, co mi najbardziej rzuciło się w oczy w Christianii, to wszechobecne zakazy fotografowania: na znakach, graffiti na ścianach i porozstawianych co kawałek płytach z dykty. Sprawiły, że z miejsca poczułam się w tym miejscu niechcianym intruzem. I z jakiegoś powodu przypomniał mi się fragment z "Lata Muminków", w którym Włóczykij pozdejmował i spalił wszystkie znaki zakazu wystawione przez Paszczaka - jakoś do tej pory myślałam, że tego typu ludzie, do których przemawiają miejsca w rodzaju Christianii, zdecydowanie bardziej chcieliby się utożsamiać z Włóczykijem niż Paszczakiem, a tu taka niespodzianka. Jest coś z hipokryzji w deklarowaniu absolutnej wolności, anarchii i pogardy dla drobnomieszczańskich zasad, a jednocześnie stosowaniu zakazów, które kojarzą mi się przede wszystkim z państwami policyjnymi czy pilnie strzeżonymi obiektami wojskowymi. Muszę przyznać, że gdy opuściłam teren Christianii, odetchnęłam z ulgą**.
* Określenie to wyczytałam w jednym z analizowanych przeze mnie ostatnimi czasy propagandowych tekstów i bardzo mnie rozbawiło. Dlatego nie mogę darować sobie, żeby go nie użyć, skoro nadarza się ku temu okazja!
** Także dlatego, bo wreszcie przestał mnie otaczać zapach palonej trawy, którego nie znoszę. Choć podobno otwarta sprzedaż miękkich narkotyków też jest już w Christianii niemile widziana.
Komentarze