Gdy wiele lat temu uczyłam się na przewodnika po Trójmieście, jednym ze zgłębianych przeze mnie tematów była historia najbardziej chyba wartościowego z tutejszych dzieł sztuki - "Sądu Ostatecznego" Hansa Memlinga. Obraz ten zamówiony został u niderlandzkiego mistrza w drugiej połowie XV wieku przez florentczyka Angela di Jacopo Taniego i pierwotnie trafić miał do jednego z florenckich kościołów. Nigdy jednak tam nie dotarł.
Był rok 1473 i trwała właśnie wojna Ligii Hanzeatyckiej z Anglią, którą ta pierwsza prowadziła przede wszystkim za pośrednictwem floty kaperskiej, blokującej angielskie wody terytorialne i nierzadko atakującej cokolwiek, co zmierzało do angielskich portów, łącznie ze statkami niezaangażowanych w konflikt stron. Jak na przykład płynący pod neutralną, burgundzką banderą galeon "San Matteo", który został zdobyty przez gdańską karakę "Peter von Danzig" dowodzoną przez kapitana Pawła Beneke. Łupem gdańszczan, oprócz skór, tkanin i innych cennych towarów, padł także wieziony na "San Matteo" do Italii tryptyk Memlinga. Właściciele "Petera von Danzig" rozdzielili zdobyte bogactwa między siebie, jednak obraz ofiarowali kaplicy św. Jerzego w gdańskim Kościele Mariackim - jako że należeli do bractwa tego właśnie świętego. I mimo zjednoczonych wysiłków Medyceuszy, księcia burgundzkiego, a nawet papieża Sykstusa IV, florentczykom nie udało się odzyskać ani "Sądu Ostatecznego", ani reszty przewożonych na "San Matteo" towarów. Obraz próbowali również w późniejszych czasach uzyskać od gdańszczan prośbą i groźbą między innymi cesarz Rudolf II i car Piotr I, jednak pozostał on w Gdańsku aż do czasów Napoleona, który wywiózł go na jakiś czas do Luwru. Po raz kolejny opuścił miasto w czasie II wojny światowej, kiedy to zawędrował najpierw do Turyngii, a potem do leningradzkiego Ermitażu. Po powrocie w 1956 roku umieszczony został nie w Bazylice Mariackiej - w której trwały jeszcze prace związane z jej odbudową ze zniszczeń wojennych - ale w Muzeum Narodowym, gdzie znajduje się do tej pory, mimo protestów i roszczeń Bazyliki. Która teraz ma okazję poczuć się trochę jak przed wiekami musieli czuć się florenccy Medyceusze.
Dlaczego o tym wspominam? Ze względu na uroczystość, w której brałam udział w miniony piątek, a która odbyła się właśnie w tym "jednym z florenckich kościołów": Badia Fiesolana. Tak naprawdę nie znajduje się on wcale we Florencji, a tuż obok - na zboczu jednego z otaczających ją wzgórz, w San Domenico di Fiesole, mniej więcej w połowie drogi do położonego na szczycie tegoż wzgórza etruskiego miasteczka Fiesole. Od dawna tak kościół, jak i przylegający do niego klasztor nie pełnią już funkcji religijnych, a naukowe. Gdy pięć lat temu po raz pierwszy się tam znalazłam, nie przypuszczałam, że budynek, który miał stać się moim miejscem pracy i ogółem ważną częścią życia, ma taki szczególny związek z miejscem, które właśnie, po raz pierwszy w życiu na dłużej, opuściłam. Odkryłam to kilka tygodni po przyjeździe - ku zdziwieniu i refleksji, jak dziwne bywają związki między różnymi częściami Europy i zbiegi okoliczności. A zeszłotygodniową ceremonią, właśnie w kościele, do którego nigdy nie trafił zamówiony przez Angela di Jacopo Taniego obraz, moja przygoda z tym miejscem się zakończyła.
Komentarze