Lekarze szpitala psychiatrycznego Kfar Shaul w Jerozolimie, oprócz szeregu problemów psychicznych, z jakimi borykają się bywalcy tego typu przybytków na całym świecie, muszą być gotowi również radzić sobie z jednym dodatkowym, specyficznym dla tego miejsca: syndromem jerozolimskim. Przypadłość ta dotyka rocznie od 50 do 200 turystów i pielgrzymów przybywających do tego miasta, głównie chrześcijan i żydów, którzy pod wpływem wizyty w Jerozolimie nagle odkrywają w sobie skłonności prorocze i wychodzą na ulice nauczać (bywa, że w todze spreparowanej naprędce z hotelowych prześcieradeł), bądź czekać na nadejście Mesjasza (pewna pani oczekiwała go codziennie na szczycie Góry Skopus z przygotowaną specjalnie dla niego filiżanką herbaty). Bywają i tacy, którzy czekać już nie muszą, bo odkrywają, że są biblijnymi postaciami (pewien "Samson" usiłował kiedyś ponoć wydostać się z hotelu poprzez wyważenie ścian), albo wręcz, że to oni we własnej osobie są Mesjaszem. Lekarze z Kfar Shaul skonfrontowali kiedyś ze sobą dwóch takich delikwentów - obydwaj zarzucali sobie nawzajem oszustwo. Zwykle syndrom jerozolimski jest niegroźny i mija po opuszczeniu Jerozolimy - pozostaje jedynie wspomnienie, zapewne dość żenujące. A co go powoduje? Wrażliwa psychika ugina się pod ciężarem zmasowanego ataku tylu ważnych i rozpoznawalnych zabytków, i całej tu nagromadzonej świętości kilku religii. Na co nakłada się jeszcze konfrontacja wyobrażeń i oczekiwań z rzeczywistością.
Najwyraźniej brak mi dostatecznej wrażliwości i zbyt mocno stąpam po ziemi, bo w czasie pobytu w Jerozolimie ani razu nie odczuwałam wewnętrznej potrzeby wyjść między ludzi i nauczać. Niemniej jednak jest to wyjątkowe miasto. W sercu Starego Miasta (choć na początku naszej ery to miejsce musiało znajdować się poza murami, jeżeli ma rzeczywiście być Tym Miejscem) wznoszą się zielonkawe kopuły Bazyliki Grobu Pańskiego, kamiennej budowli krzyżowców, mieszczącej kilka ostatnich stacji Drogi Krzyżowej: wyłożony srebrem otwór w posadzce wyznacza miejsce, gdzie miał stać Krzyż, a maleńka grota w środku kościoła, jego najważniejszy punkt, to ponoć Grób Chrystusa. Ponure, ciemne wnętrze wypełnione jest setkami lamp, ikon i świec (i turystów). Ale może jego ponurość jest właśnie na miejscu?
Na pewno stanowi to ogromny kontrast do innej świętej budowli, zresztą na Bazylice wzorowanej: lśniącej złotem i błękitem Kopuły na Skale, najbardziej przyciągającej wzrok ze wszystkich budynków Jerozolimy. Skała, którą kryje, jest ponoć tą, na której Abraham miał złożyć w ofierze Izaaka (czy też Izmaela według muzułmanów) i z której Mahomet wstąpił do niebios. Razem ze znajdującym się tuż obok meczetem Al-Aksa - "Najdalszym Meczetem" - stanowi trzecie najświętsze miejsce islamu. Które próbował podpalić w 1969 dotknięty syndromem jerozolimskim Australijczyk, przekonany, że nadszedł czas na świętą wojnę i wyrzucenie muzułmanów z Ziemi Świętej (co skończyło się zamieszkami). Ozdobione półksiężycami budowle stanęły na miejscu, z którego, według żydów, świat bierze swój początek i w którym Bóg jeszcze nie raz okazywał swoją szczególną obecność oraz na którym stały Świątynie Jerozolimskie - pierwsza, Salomona, zburzona przez Babilończyków i druga, z której Jezus wygonił kupców, zburzona przez Rzymian. Tym samym Wzgórze Świątynne to miejsce nie tylko święte, ale też centralne dla żydowskiej tożsamości narodowej. Religia i nacjonalizm mają wszak tak wiele ze sobą wspólnego... Ze Świątyni pozostała tylko jedna ściana: Zachodnia, zwana też Ścianą Płaczu, służąca jako swego rodzaju synagoga na wolnym powietrzu - tym bardziej, że dla niektórych religijnych żydów wejście na samo Wzgórze Świątynne byłoby niewskazane, bo oznaczałoby ryzyko nastąpienia na miejsce, gdzie znajdowało się Święte Świętych, a tam wstęp miał tylko najwyższy kapłan.
To zaledwie ułamek najrozmaitszych świętości tego miasta - ale już samo to chyba wystarczy, by człowieka przytłoczyć. Nawet jeżeli nie jest się zbyt religijnym, jest to miejsce, jak mało które na świecie, tak pełne podstawowych dla cywilizacji europejskiej symbolicznych, historycznych i kulturowych odniesień, że przybysz choć trochę na historię i kulturę wyczulony może w pierwszej chwili czuć się wręcz zdziwiony, że takie miasto może sobie tak po prostu... istnieć. W realu. A pozostaje jeszcze druga strona: konfrontacja z rzeczywistością. Która może okazać się bolesna. Oczekujesz, pielgrzymie, atmosfery do skupienia i kontemplacji, na przykład przechodząc Drogą Krzyżową? Nic z tego - idziesz przecież nie przez historyczny skansen, ale przez funkcjonujące miasto. Droga wiedzie przez wąskie i zawiłe uliczki dzielnicy muzułmańskiej i chrześcijańskiej, przez ruchliwy suk, na którym co chwila miejscowi będą chcieli ci coś sprzedać - od świeżo wyciskanych soków z cytrusów czy granatów, przez pamiątki, po dewocjonalia i "prawdziwe rosyjskie ikony" - albo chociaż koniecznie wskazać drogę do następnej stacji, czy tego potrzebujesz czy nie. A gdy już zejdziesz z ruchliwych ulic w mrok kościołów, napotkasz tam tłumy (nawet teraz, w lutym) turystów pozujących do zdjęć jak oddają cześć świętym artefaktom. Żeby dostać się do Grobu Pańskiego będzie trzeba odstać swoje w kolejce, a gdy już tam wejdziesz, zostaniesz popędzony przez miejscowego mnicha, żeby nie stać za długo i już sobie pójść, zrobić miejsce dla innych.
Innym rodzajem konfrontacji z rzeczywistością jest próba prześledzenia niekończących się sporów o święte miejsca prowadzonych od setek lat przez najróżniejsze Kościoły chrześcijańskie, historii o tym, jak to poszczególne grupy albo zamykały się w środku Bazyliki niedopuszczając innych, albo były przez kogoś innego zamykane od zewnątrz (stąd drabinka na poniższym zdjęciu - używano jej kiedyś do podawania pożywienia jednej z takich grup. I tak już została), jak poszczególne części Bazylik Grobu w Jerozolimie i Narodzenia w Betlejem podzielone są dokładnie, co do lampy i schodka, między różne wyznania i jakie walki się zaczynają, gdy ktokolwiek wykroczy poza swój wyznaczony teren. Przykro się robi, jak się o tym czyta. No cóż, chyba naiwnością byłoby się spodziewać, że choć w miejscach dla chrześcijaństwa najświętszych wartości chrześcijańskie będą jakoś szczególnie przestrzegane...
A jednak przyjmuję tę rzeczywistość z wszelkimi jej wadami: jako świadectwo tego, że Jerozolima to miasto żywe, w którym rzeka codziennego życia żłobi swoje koryto. Jest w nim i świętość, i historia, i natarczywi kupcy, i zupełnie zwyczajni, dwudziestopierwszowieczni ludzie zajmujący się swoimi codziennymi sprawami, podobnymi do codziennych spraw ludzi w innych częściach świata. I takie podejście wcale nie czyni jej mniej ciekawą czy fascynującą. A można mieć nadzieję, że zmniejsza ryzyko dotknięcia jerozolimskim syndromem.
Komentarze
Dziękuję za przywołanie wspomnień.
Pozdrawiam,
Izja
Z innej beczki - Marta - jak Ty możesz czuć potrzebę pójścia między ludzi i nauczania?:) Przecież już to robisz w pracy:) A w Izraelu jesteś na urlopie;)
@"Heh - nie wiedzieć czemu syndrom jerozolimski skojarzył mi się z syndromem sztokholmskim:) :):)"
Wolę nie wnikać! A mogło Ci się skojarzyć z pokrewnymi syndromami: paryskim i Stendhala (który występować ma, of all the places, we Florencji!).
Izjo - witam na moim blogu:) I proszę bardzo! Jeszcze kilka dygresji z Izraela planuję, więc być może przywołam więcej wspomnień.
M.
Zedytowałam odrobinę posta, bo mi jeszcze parę myśli przyszło do głowy. I jeden link - bo ja nie umiem zbyt długo utrzymać powagi:)
M.
W każdym razie chyba nie mieli by Cię z kim skonfrontować!
Co do Via Dolorosa, to podejrzewam, że w Tym Czasie nie musiało być jakoś szczególnie inaczej - jedni ludzie pewnie współczuli i cierpieli, drudzy przyszli się pogapić z ciekawości, trzeci po dwa kilo ziemniaków. Ciekawe tylko, czy kiedyś stano w kolejkach, czy kolejki to już bardziej nowoczesny twór cywilizacji?
Piękna relacja, jak zawsze!
A propos kolejek do grobu: pod tym względem dużo bardziej odpowiada mi alternatywne miejsce ukrzyżowania i pogrzebania - Ogród Grobu Pańskiego we Wschodniej Jerozolimie. Wziął się on stąd, że jakiś Anglik w XIX wieku znalazł tam wzgórze, które mu się skojarzyło z wyglądu z czaszką, a obok jakiś stary grób i stwierdził, że to na pewno TO. Wprawdzie późniejsze badania archeologiczne podważyły tę hipotezę (groby są za nowe), ale protestanci nadal utrzymują tam ogród i prowadzą działalność ewangelizująco-turystyczną (złośliwy przewodnik Lonely Planet twierdzi, że to dlatego, bo nie mają praw do żadnego ze świętych miejsc w centrum Jerozolimy, dawno już rozdzielonych między inne wyznania). Jakkolwiek by nie było w rzeczywistości, to bardzo przyjemne miejsce: spokojny parko-ogród, w którym spotkać można uśmiechniętych, miłych ludzi, za to nie ma hord turystów - miły kontrast do atmosfery Bazyliki Grobu (nigdy nie zapomnę tego mnicha, który bardzo rzeczowym, wręcz niecierpliwym głosem pospieszył Moją Sista i mnie, żebyśmy się już wyniosły z komory Grobu, bo za długo tam stoimy). A w samym pomieszczeniu, gdzie miał być Grób, nie ma setek ikon, świec i lamp, za to jest zawieszona na ścianie plakietka z tym najważniejszym w tym miejscu przesłaniem: "Jego tu nie ma - zmartwychwstał!". Podsłuchałam jednego z miejscowych przewodników, jak wyjaśniał jakimś turystom, że nawet jeżeli Ogród nie jest prawdziwym miejscem śmierci i pochówku Jezusa, to jest on miejscem kultu - i to, że ludzie oddają tam cześć Bogu, czyni go miejscem świętym. Przyznam, że to mnie przekonuje.
M.