Ze wszystkich zabytków Stambułu największe wrażenie zrobiła na mnie Hagia Sophia. Przez tysiąclecie kościół, pół tysiąclecia meczet, ostatni wiek - muzeum. Pamiątka po wielkiej cywilizacji bizantyjskiej, która, chociaż trwała ponad milenium u granic Europy, jest w niej traktowana nieco po macoszemu.
Hagia Sophia już z zewnątrz przytłacza: jej wielka, jasnoczerwona bryła wymyka się próbom odnalezienia jakiejś myśli przewodniej - wygląda raczej, jakby co jakiś czas dobudowywano do niej kolejne, niezbyt regularne elementy. Albo jak wysokie wzgórze, obudowane szczelnie ceglanymi budynkami.
Jednak dopiero wnętrze naprawdę robi wrażenie. Ogromną przestrzeń wypełnia rozproszone światło: to wpadające przez okna, to z zawieszonych nisko nad głowami, choć na linach ciągnących się aż z wysokiego sufitu, wieńców lamp, wreszcie to odbite w złocie mozaik. Ikonografia chrześcijańska miesza się tu z muzułmańską: Matka Boska spogląda z mozaiki na drewniane tablice z imionami kalifów. A wśród tych wszystkich wspaniałości też rzeczy małe: śpiące na schodach koty czy wydrapane w marmurach graffiti. Choć może i nie takie małe - jedno z graffiti, które udało nam się znaleźć, podpisane było datą 1645; gdzie indziej zaś widnieje napis futharkiem pozostawiony przez jakiegoś wikinga w IX wieku. Był on zresztą znany mi już wcześniej ze słyszenia, ponieważ wspomina o nim niejedno opracowanie na temat kultury wikingów. Wystarczy odczekać parę wieków, a i wandalizm staje się zabytkiem.
Komentarze