W zeszłym miesiącu wybrałam się na Islandię. Było to moim marzeniem już od tak dawna, że prawie nie chciałam, żeby się spełniło - bo po spełnionym marzeniu pozostaje zawsze pewna pustka. I sama nie wiem, dlaczego tyle czasu zajęło, zanim zebrałam się w sobie, żeby coś o pobycie na wyspie napisać. Natłok wrażeń, natłok refleksji, natłok zdjęć, które stamtąd przywiozłam (ponad osiemset), czy wreszcie natłok rzeczy do zrobienia zaraz po przyjeździe…?
To dziwny, dziwny kraj. Wypluty z dna oceanu kawałek lawy - wciąż wypluwany w zasadzie, w miarę oddalania się od siebie z prędkością 2 cm na rok płyt kontynentalnych - na którym ludzie wiodą życie niczym na beczce prochu, na krawędzi krateru, na wielkiej szparze w ziemi, w izolacji właściwie od wszystkiego. Którego ogromna większość jest nie tylko niezamieszkana, ale też prawie że nietknięta przez ludzką cywilizację i w ogóle niedostępna przez większą część roku. Nie sądziłam, że w XXI-wiecznej Europie są jeszcze takie kraje.
Choć Islandia ma fascynującą historię, jej zwiedzanie wymaga dużej wyobraźni - jak to stwierdziła Moja Sista, spacerując wokół kościoła w miejscowości Skálholt, która kiedyś była siedzibą pierwszego biskupstwa na wyspie i ważnym ośrodkiem religijnym, politycznym i kulturalnym. Ale tu, jak chyba wszędzie na Islandii, właściwie nic z czasów osadnictwa, sag czy w ogóle średniowiecza nie zachowało się do naszych czasów. Katedra w Skálholcie zawaliła się w czasie trzęsienia ziemi w XVIII wieku - dzisiejszy kościół pochodzi z połowy XX wieku, a sam Skálholt liczy sobie ledwo koło dwustu mieszkańców. Spod kościoła rozciąga się widok wprost na Heklę - wulkan, który w średniowieczu uznawany był za wrota do piekieł: wyspa co rusz przypomina swoim mieszkańcom, jak nietrwałe są ludzkie dzieła. Szczególnie budowane z drewna i torfu.
Islandczycy nie chwalą się więc tym, czym reszta Europejczyków - kościołami, zamkami czy pałacami (dwóch ostatnich zresztą w ogóle nie mają ani nigdy nie mieli). Ich zabytkami są rękopisy sag, ksiąg historycznych czy kodeksów praw - spisywane po islandzku, gdy na reszcie kontynentu niepodzielnie królowała jeszcze łacina (kilka z nich można zobaczyć na ekspozycji w Reykjavíku - w sąsiedniej sali wystawiono też m.in. notkę o Tolkienie czy zeszyt komiksu "Thor" Marvela). Ich współczesnym dorobkiem jest zaś podbijająca cały świat muzyka.
Choćby zresztą były tu najpiękniejsze budowle i dzieła sztuki, choćby przetrwały nienaruszone z czasów, gdy pierwszy Europejczyk postanowił osiedlić się na wyspie, i tak bledłyby w porównaniu z otaczającymi je krajobrazami. Ryolitowymi górami o fantastycznych kolorach, jęzorami największych w Europie lodowców, wypływającymi spod nich białymi rzekami i mieniącymi się wodospadami, turkusowymi jeziorami, bazaltowymi klifami, oceanem okolonym plażami o czarnych piaskach - a wszystko prawie że nietknięte ludzką stopą, a przynajmniej sprawiające takie wrażenie: jeszcze dzisiaj, w XXI wieku.
Zastanawiam się, czy i jak to wszystko - pustkowia, krajobrazy, specyficzna tradycja literacka, szczególna muzyka i osobliwi mieszkańcy (o których następnym razem) - się ze sobą łączy i na siebie wpływa.
Komentarze