Pod wieloma względami islandzki interior i Reykjavík to dwa zupełnie różne światy, aż dziwne, że znajdują się w tym samym kraju.
Reykjavík to mimo wszystko miasto - mimo wszystko, bo małe i cały czas trzeba sobie przypominać, że to stolica, bo wygląda raczej jak małe miasteczko w rodzaju Linköping (skojarzenie skandynawskie, bo mimo że to tak daleko, skandynawskie wpływy w architekturze, wzornictwie i planowaniu miejskim są bardzo wyraźne). Tylko wszechobecność ludzi mówiących w językach innych niż islandzki wskazuje, że to jednak „duże” - bo wszystko jest względne - miasto (Reykjavík to jedno z tych miejsc, w których wielu mieszkańców nie mówi w miejscowym języku, bo przywędrowało skądinąd i angielski im wystarcza). Pełne jest hipsterskich lokali i mniej lub bardziej alternatywnych imprez kulturalnych. Poza stolicą zaczyna się dzicz i pustkowie, nawet jeżeli przez pewien czas jeszcze z dość widocznymi znakami cywilizacji w postaci dróg, instalacji elektrycznych, domów, farm i zakładów przemysłowych - ale i to się wkrótce kończy. I krajobrazy: cudowne, wyjątkowe krajobrazy. A także owce. Mnóstwo owiec.
Jednak jeszcze dziwniejsze jest, jak różnych ludzi można spotkać w tych miejscach. Reykjavík zamieszkuje chyba największa w Europie populacja hipsterów na kilometr kwadratowy. Jakby tego było mało, miałam szczęście mieszkać w hostelu będącym jednym z najbardziej hipsterskich miejsc w mieście: hipsterzy obsiadali tam każdą wolną przestrzeń. Przeważają Anglosasi z obydwu stron oceanu i trochę Skandynawów. Nie do końca wiedzą, gdzie się znajdują, nie kojarzą wiele z kultury i historii kraju (jak na przykład pewna Japonka zamieszkująca mój hostel, która będąc już od tygodnia na Islandii oświadczyła, że nigdy nie słyszała o czymś takim jak sagi), jeżeli kiedykolwiek wystawią nos poza Reykjavík to ze zorganizowaną wycieczką i raczej tylko po to, żeby zobaczyć Złoty Krąg. Ogółem traktują pobyt w Reykjavíku jako jedną wielką imprezę lub poszukiwanie siebie - cokolwiek to znaczy.
Pewnego wieczoru wybrałam się na spacer i spotkałam na głównej ulicy
miasta: hobbita, Harry’ego Pottera i Jezusa. Hobbit był na boso - mimo
panujących 10˚C - i na takim etapie zabawy, że z trudem przychodziło mu
iść po linii prostej, a Harry próbował rzucić zaklęcie wingardium leviosa,
ale niestety zorientował się, że nie ma różdżki. A w moim hostelu
mieszkał między innymi człowiek, który wyglądał jak Viggo Mortensen w dziwacznej blond
peruce.
Poza stolicą zmienia się nawet skład etniczny podróżników: zaczynają przeważać kontynentalni Europejczycy - Niemcy, Włosi, Francuzi (tabuny Francuzów!), fani outdoorowej aktywności i długich wędrówek po przyrodzie. Ubrani są w odpowiednie do swojej pasji kurtki, polary, spodnie, buty trekkingowe i sportową bieliznę, niestraszny im mróz i wiatr, gotowi są w temperaturze bliskiej zera biec w kostiumie kąpielowym ze schroniska-chaty do gorącego źródełka. Z drugiej strony, udało nam się też spotkać na górskim szlaku w okolicach Landmannalaugar dwie Chinki ubrane w: lekkie, ale modne sweterki, spodnie-legginsy, futrzaną czapkę i buty na platformach oraz wysokim obcasie. Jaki proces myślowy stał za tym fenomenem - nie mam pojęcia. Może więc i dobrze, że hipsterzy na ogół trzymają się jednak miasta.
Komentarze