Przejdź do głównej zawartości

O samochodach, kawie, śródziemnomorskiej propagandzie i stresie


A więc ze Szwecją, jako się rzekło, na razie koniec. Co więcej, wpadłam na niezbyt może mądry pomysł, żeby wyprowadzić się ze Szwecji akurat w tę porę roku, kiedy jest ona najpiękniejsza i pojechać do Włoch akurat wtedy, kiedy jest tam najnieznioślej, kiedy powietrze robi się gęste i ciężkie, że niemal wbija człowieka w ziemię. Choć oczywiście, nie do końca ja wybrałam ten termin i to miejsce... Znów ogarnia mnie zdumienie, jak te tak różne kraje mogą mieścić się na jednym tak małym kontynencie. I wprawia mnie to w nastrój refleksyjny, który z kolei skłania do podzielenia się z Czytaczami mniej lub bardziej pretensjonalnymi wynurzeniami, a tym samym do wyprodukowania wpisu tego rodzaju, za którymi nie całkiem przepadam na innych blogach... Winne jest słońce, drodzy Czytacze: słońce, upał i stres!


Przyzwyczajona do wręcz sterylnego powietrza Sztokholmu natychmiast po przyjeździe do Florencji niemal czuję, jak płuca wypełniają mi spaliny, a smog zatyka każdy por skóry. Ale zauważam też pozytywne zmiany: okazuje się, że udało się dokonać tego, co do tej pory wydawało się niemożliwością: zamknąć (przynajmniej częściowo) ruch uliczny w centrum, dookoła Duomo. Niemożliwością, bo zazwyczaj, jak to kiedyś barwnie stwierdził mój znajomy Fin, "in this f*ing city f*ing cars are more important than people" (na jego usprawiedliwienie dodam, że był bardzo zirytowany ciągnącymi się długo po północy za oknami mieszkania hałaśliwymi robotami drogowymi). Po pierwszym szoku (związanym między innymi z tym, że posunięcie to uczyniło trasy autobusów niezwykle konfundującymi) odkrywam dzięki temu ze zdumieniem, że spacer w okolicach Duomo może być całkiem przyjemny; poza tym z jakiegoś powodu zmniejszyło to także liczbę pieszych, więc po raz pierwszy mogę, bez obawy wpadnięcia na kogoś bądź zostania stratowaną, przyjrzeć się kamienicom.


Mimo różnych niesprzyjających okoliczności staram się cieszyć się drobnostkami. Rankami w barze na uczelni kupuję sobie wyśmienitą spremutę, czyli świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i piję ją na tarasie z widokiem na Florencję i toskańskie wzgórza. Po południu wracam zaś po kawę - i choć picia kawy nauczyłam się we Włoszech, nadal nie ulegam kulturowej presji nakazującej zrezygnować z mleka w kawie (pod jakąkolwiek postacią, a więc także np. capuccino) po południu: nie jestem po prostu w stanie pić kawy bez mleka, o jakiejkolwiek porze dnia. Na szczęście panie w barze przyzwyczajone są do fanaberii obcokrajowców i nie mrugają nawet okiem na takie barbarzyństwo. Co za ulga, po dwóch latach mieszkania w Szwecji i picia jednego z najohydniejszych napojów znanych ludzkości, ustępującego na miejscu pierwszym chyba tylko tranowi - innymi słowy tego, co w Szwecji nazywane jest kawą.


Dziwny jest mój stosunek do Florencji, dziwnie myśli się o niej teraz, gdy już tylko wracam do niej od czasu do czasu i gdy coraz bardziej realna staje się perspektywa skończenia z nią na dobre. Dla wielu nazwa tego miejsca ma trochę magiczne znaczenie, kojarzy się z miejscem w jakiś sposób szczególnym dla europejskiej kultury. Wszyscy wszak byliśmy przez całe życie poddawani śródziemnomorskiej propagandzie. Chyba przez nią mój nie do końca entuzjastyczny stosunek do tego miasta muszę zawsze tłumaczyć, bardziej niż bym to musiała robić w przypadku jakiegokolwiek innego miejsca, a i po tłumaczeniach reakcją często jest niedowierzanie, a nawet wyrzut! Ba, we mnie samej czasem budzą się podejrzenia, że coś po prostu zrobiłam źle i to moja, nie tego miejsca wina. Z drugiej strony, jak każda dobra propaganda, ma ona jakieś oparcie w rzeczywistości: gdy się idzie wzdłuż budynku mieszczącego Galerię Uffizi i patrzy na posągi ludzi związanych z Florencją stojące wzdłuż ściany trudno nie być pod wrażeniem: Leonardo, Petrarca, Dante, Boccaccio, Machiavelli to tylko niektórzy z nich.


Też kiedyś robiło to na mnie wrażenie, a Florencja kojarzyła się z miejscem, które można, owszem, zwiedzić, ale perspektywa mieszkania tam wydawała się nierealna i nierealistyczna. A że życie często płata nam figle i lekce sobie waży nasze plany i oczekiwania, realne okazało się nie tylko to, ale i więcej jeszcze: że po pewnym czasie będę miała tego miejsca dość i będę chciała z niego uciec. Nie ja jedna zresztą. Być może zadecydowała tymczasowość tego pobytu, z góry założony termin, który nie pozwalał zapuścić tu korzeni (choć to nie przeszkodziło mi w Sztokholmie). Być może po prostu nie jest to miasto dla każdego, a tylko owa śródziemnomorska propaganda namieszała nam w głowach, tak że uwierzyliśmy, że pod słońcem Toskanii wszystko jest łatwiejsze, a problemy nikną pod wpływem ciepła, kieliszka chianti i wyśmienitej pizzy. Być może powód, dla którego tu przyjechaliśmy okazał się zbyt stresujący, aby to słońce, to chianti, ta pizza były w stanie go przysłonić i miejsce to zamiast z nimi zaczęło nam się kojarzyć ze stresem właśnie. "For everybody this is the place of love," powiedziała niedawno znajoma, widząc zakochaną parę na Piazza San Giovanni, "for me it's a place of stress." Przede mną, oprócz tej, jeszcze co najmniej jedna wizyta tutaj i jedno, być może najbardziej stresujące, przeżycie.

Komentarze

fieloryb pisze…
hmmm... nie wiem jaką kawę piłaś w Szwecji, ale:
1. Czytałem artykuł (kiedy zajmowałem się zawodowo ekspresami ciśnieniowymi miałem okazję by dowiedzieć się wiele na ten temat), który twierdził, że Szwedzi piją najlepsze kawy w Europie.

2. Dostałem dwie paczki szwedzkiej kawy (i nie była to tzw. górna półka) różnych marek i bardzo mi smakowały parzone "po turecku".

Być może proces przyrządzania potrafi zepsuć każdy napój.

Co do kawy z mlekiem, to ja jestem zdecydowanym zwolennikiem. Picie kawy bez dużej ilości mleka (pół na pół) to jakby barbarzyństwo.

A poza tym to proszę bardzo:
http://www.gotujmy.pl/cafe-latte,przepisy,31526.html

I dygresja muzyczna:
http://www.youtube.com/watch?v=S19Vg8AUgAs
martencja pisze…
Szwedzi piją najwięcej, to tak, ale że najlepszą kawę, to nigdy się nie zgodzę. A właściwie prawie najwięcej, bo podobno są drudzy na świecie pod tym względem (po Finach). Zresztą, jak się czyta skandynawską literaturę, i to nie tylko tę współczesną, to się zauważa, że bohaterowie cały czas albo piją kawę, albo ją gotują. No właśnie, gotują, a nie parzą. No bo problemem nie jest gatunek kawy (zresztą, w dzisiejszych czasach bez problemu można i w Szwecji dostać włoskie), ale sposób jej przyrządzania, którzy Szwedzi preferują, a którego rezultatem jest napój kwaśny i smakujący, jakby stał w dzbanku z dzień.

A we Włoszech kawę z mlekiem pija się tylko rano. Po południu wyłącznie espresso. W mniej turystycznych miejscach patrzą się na przybysza trochę dziwnie, jak zażyczy sobie np. capuccino po obiedzie.

M.
lotta7 pisze…
To tak jak w Hiszpanii, cafe con leche tylko rano, po południu cortado, też z mlekiem, ale jednak nie to samo.

Nie wiem, jaka jest kawa szwedzka, ale wiem jedno, amerykańska tzw. kawa to dziadostwo pierwszej klasy, którego nie przełknę, choćbym miała umrzeć z pragnienia.

A propaganda... wiesz, co myślę o American Dream, więc Twoje krytyczne podejście do Florencji raczej wzbudza we mnie jeszcze większą niechęć do Włoch (i Włochów) niż wywołuje zdziwienie. Nie ma to jak emigranci :)
martencja pisze…
Paradoksalnie to nie rdzenni mieszkańcy krajów śródziemnomorskich są głównymi autorami tej propagandy. Podam tylko dwa przykłady, które jednak zilustrują, jak wielka jest jej rozpiętość geograficzna, czasowa, gatunkowa i jakościowa:

Przykład pierwszy.

Przykład drugi:
"Telimena sądziła malowania proby
Tonem grzecznej, lecz sztukę znającej osoby;
Skąpa w pochwały, lecz nie szczędziła zachętu:
'Brawo - rzekła - winszuję, niemało talentu.
Tylko Pan nie zaniedbuj; szczególniej potrzeba
Szukać pięknej natury! O, szczęśliwe nieba
Krajów włoskich! różowe Cezarów ogrody!
Wy, klasyczne Tybru spadające wody
I straszne Pauzylipu skaliste wydroże!
To, Hrabio, kraj malarzów! U nas, żal się Boże!'
(...)
'Co się tycze malarstwa: do obrazu trzeba
Punktów widzenia, grupy, ansemblu i nieba,
Nieba włoskiego! Stąd też w kunszcie peizażów
Włochy były, są, będą, ojczyzną malarzów.
Stąd też, oprócz Brejgela, lecz nie Van der Helle,
Ale peizażysty (bo są dwaj Brejgele),
I oprócz Ruisdala, na całej północy
Gdzież był peizażysta który pierwszej mocy?
Niebios, niebios potrzeba!'"

(Osobiście uważam, że niebo na północy Europy jest bardziej malarskie niż na południu. Nie raz nad Sztokholmem widywałam rzeczy jakby żywcem wyjęte z obrazów niderlandzkich mistrzów. Którzy to mistrzowie wszak też pochodzili z północy.)

Co do amerykańskiej kawy, czytałam kiedyś anegdotę o podróżnym z jakiegoś kraju arabskiego, który starał się o amerykańską wizę. Zapytany w ambasadzie, jaką mogą mieć gwarancję, że nie zostanie w USA na stałe odpowiedział: "Zwariowaliście?! Z tą kawą, którą wy tam macie?!"

M.
Karolina pisze…
To troche tak, jak ja mam z Londynem. 'If you're tired of London, you're tired of life', wypowiedzial sie kiedys Dr Johnson, studnia madrosci wszelakiej. I zgadza sie z nim wiekszosc ludzkosci, a przynajmniej ja takie wrazenie odnosze. Gdyby wierzyc Johnsonowi i ludzkosci, to jestem zmeczona zyciem i pozbawiona wszelakiej energii. Bo mnie wkurza, jakie to miasto jest wielkie. Wpienia mnie, ze nie da sie go poznac na tyle dobrze, zeby sie czuc u siebie (przynajmniej u mnie to skutkuje poczuciem permanentnej obcosci). Dzialaja mi na nerwy wszechobecne tlumy poruszajace sie z szybkoscia slimaka (i negatywna orientacja w ternie skutkujaca tym, ze sie zatrzymuja w pol kroku i ja prawie na nich wpadam) i wiecznie zapchane metro (przynajmniej ten wkurzajacy element mi odpadl, bo teraz jezdze pociagami). Spalinami w centrum miasta mozna sie udusic mimo congestion charge i mniejszej ilosci samochodow. A najbardziej mnie ponosi, jak slysze 'ale masz fajnie, mieszkasz w Londynie.' Czasem fajnie, czasem niefajnie. Jak w kazdym innym miescie.

Zaraz na mnie ktos nakrzyczy, ze skoro tak nie lubie, to sie moge wyprowadzic. Na razie nie moge. A jak bede mogla, to pewnie to uskutecznie. Chociaz wtedy bedzie mi pewnie teskno do takich drobiazgow jak wysoki plyw pod mostem Blackfriars, kiedy rzeka podchodzi prawie pod wyciagnieta reke. I teatru Globe. I dinozaurow w Crystal Park. I paru innych rzeczy.
martencja pisze…
Bardzo dobrze rozumiem sentyment wyrażony na końcu. Zawsze się czegoś będzie żałowało... Szkoda, że nie można mieć ciastka i zjeść ciastka;] I że wybór czegoś zawsze powoduje też rezygnację z czegoś innego. I że nie można mieć wszystkiego (bo gdzie by to trzymać?;))

A tymczasem (prawie) każde miasto ma swoje uroki, jak i rzeczy, które męczą. Które często odkrywa się dopiero, jak się tam pomieszka, więc są niedostrzegalne dla krótkoterminowo przyjezdnych, nie mówiąc już o tym, którzy miasto znają tylko z relacji. Ja na przykład chętnie Londyn odwiedzam (oglądanie "Sherlocka" jeszcze u mnie tę chęć wzmocniło!), a nawet chętnie bym w nim pomieszkała jakiś semestr czy dwa, ale nie jestem pewna, czy by mi się spodobał na naprawdę dłuższą metę. No cóż, na razie się nie dowiem:)

Ciesz się przynajmniej, że mimo tych komentarzy na temat, jak to Ci fajnie, że mieszkasz w Londynie, jednak nie musisz się zmierzyć z całym ciężarem trwającej kilka wieków, ogólnoeuropejskiej śródziemnomorskiej propagandy (czytam właśnie Dickensa relacje z podróży po Włoszech, na przykład). W myśl której po przeprowadzeniu się w tamte rejony automatycznie człowiek zaczyna oddawać się dolce far niente i prowadzi równie dolce vita, a jego jedynym zmartwieniem jest, jaki rodzaj pizzy zamówić i jakie do niej dobrać wino.

M.