Jednym z pierwszych słów w miejscowym języku, jakich uczy się przybysz do Florencji, jest zanzara. Słowo to określa najbardziej krwiożerczego, podstępnego i znienawidzonego tak przez ludność tubylczą, jak i przez przyjezdnych przedstawiciela miejscowej fauny: komara. Myślicie, drodzy Czytacze, bywalcy mazurskich czy kaszubskich jezior i innych okoliczności natury, że znany jest Wam ten drapieżnik i związane z nim ryzyko. Otóż nie do końca. Komar florencki ma wiele wspólnego ze swoim polskim kuzynem: czai się na swoją ofiarę o zmierzchu i niczym wampir wysysa jego krew, wpuszczając w zamian złowieszczy jad. Jego ukąszenia są jednak bardziej od ukąszeń polskiego komara uciążliwe (nie mówiąc już o ukąszeniach wampira, które, jeżeli wierzyć najnowszym trendom w literaturze i filmie, nie pociągają za sobą konsekwencji bardziej przykrych niż nieśmiertelność oraz zwiększona atrakcyjność fizyczna), ponieważ nie powodują zwykłego swędzenia tylko dość przenikliwy ból. Na dodatek są to wyjątkowo szczwane i wytrwałe bestie, które trudno utłuc i wiedzą, jak się dobrze schować. Noszą poza tym adekwatnie złowrogą nazwę: komar tygrysi!
Nic dziwnego, że miejscowi mają swoje sposoby, żeby walczyć z plagą, która męczy ich przez całą wiosnę, lato i jesień, a czasem i zimę (pierwszego roku gdy mieszkałam we Florencji zima była tak łagodna, że jeszcze w grudniu plaga trwała w najlepsze). Zamknięcie okien, przy florenckim klimacie, raczej nie wchodzi w grę (śmierć przez uduszenie nie jest bowiem lepsza od cierpień powodowanych przez komary), zresztą często niewiele by to dało, bo wiele okien w tym mieście jest tak nieszczelnych, że ich zamknięcie nie stanowi przeszkody dla małych owadów. Trzeba więc uciec się do broni chemicznej. Niektórzy wybierają spraye, ja jednak wolę małe urządzenia, które wetknięte we wtyczkę elektryczną wydzielają opary specjalnego olejku. Nigdy nie doszłam do tego, czy opary te zabijają komary czy tylko wystraszają (osobiście liczę na to pierwsze, nawet jeżeliby to znaczyło, że ja również wdycham te zabójcze opary - cóż, żądza zemsty pozbawia człowieka rozsądku). Moja współlokatorka dysponowała też jeszcze bardziej sadystyczno-satysfakcjonującym sposobem: było to mianowicie urządzenie wyglądające mniej więcej jak rakietka do badmintona, w której rączce ukryta była bateria, do której podłączone były druty - wystarczyło zbliżyć rakietkę do owada, włączyć i... cóż, sami sobie możecie wyobrazić. Drastyczne? Owszem. Ale najważniejsze, że skuteczne. Dzięki temu mieszkaniec Florencji może otworzyć okno i spać spokojnie. To znaczy, pod warunkiem, że przyzwyczaił się już do nieustającego hałasu dobiegającego z ulicy.
P.S. Drugim słowem, jakie przyswaja sobie przybysz we Włoszech jest sciopero.
Komentarze
http://www.youtube.com/watch?v=BFEUTtkfjUc
Niestety nie mam polskiej wersji tego utworu, ale wiem, że była wydana.
Zjadliwości komarów florenckich doświadczyłam na własnej skórze i zgadzam się, że nasze polskie mogą się przy nich schować:/
M.
rrrety, mam wrażenie że po przeczytaniu tego posta dziś mi się przyśni komar o twarzy Pattinsona:I
M.