Przejdź do głównej zawartości

Cuda świata


Wspomniane poprzednio Mont Saint-Michel chciałam zobaczyć odkąd kiedyś, dzieckiem będąc, dostałam album pod tytułem "Cuda świata", wśród których to cudów wymieniony był właśnie ten. Jednak spełnianie marzeń to ryzykowna sprawa. Po pierwsze, o czym pisałam już w zeszłym roku, spełnione marzenie pozostawia po sobie pewną pustkę. Po drugie, na temat takiego wymarzonego miejsca, szczególnie jeżeli jest to słynny obiekt turystyczno-historyczny, ma się przed przybyciem pewne wyobrażenia i oczekiwania, które następnie konfrontuje się z rzeczywistością. A rzeczywistość rzadko dorównuje wyobrażeniom i oczekiwaniom: za dużo w niej innych turystów, kolejek do kasy, prac renowacyjnych, opłat za wstęp i parkingi, i najzwyklejszej codzienności. Koloseum leży tuż obok ruchliwego skrzyżowania, Bazylika Świętego Piotra przypomina halę ruchliwego dworca, Marrakesz jest pełen nagabujących sprzedawców niepotrzebnych towarów i usług, a Stonehenge to po prostu kupa kamieni. W końcu to właśnie fenomen, który, między innymi, leży u podstaw syndromu jerozolimskiego i pokrewnych mu syndromów paryskiego i Stendhala. To wcale nie znaczy, że nie lubię odwiedzać takich miejsc, ani że odradzam to innym. Ale zalecam podejście świadome i otwarte. A wtedy może się okazać, że rzeczywistość, zamiast przystawania do naszych wyobrażeń, zaoferuje nam coś zupełnie innego, ale równie, albo i bardziej, ciekawego.



Ale wracając do Mont Saint-Michel. Z takim właśnie podejściem: jest wyjątkowy, imponujący jako budowla, piękny jako dzieło architektury i zadziwiający jako fenomen naturalny. Kawałek skały obrośnięty tysiącletnimi murami, w których styl romański miesza się z gotykiem i odrobiną renesansu, wyrastający z dna zatoki, w której przypływy i odpływy bywają tak gwałtowne, że szybkość wzbierającej wody porównuje się do galopującego konia. W czasie odpływu Mont Saint-Michel leży na piaszczystej równinie, w czasie przypływu - bywa, że zamienia się w wyspę.


Różnice poziomu wód są w tym regionie jedne z największych na świecie, wystarczające, żeby napędzać położoną niedaleko potężną elektrownię wodną u ujścia rzeki Rance. Nas, przybyszów znad pozbawionego pływów Bałtyku proces ten fascynował nie mniej niż cuda architektury już od momentu, gdy dwa dni wcześniej zaobserwowaliśmy go po raz pierwszy na plaży w Dinard: gdy na nią przybyliśmy, stanowił ją ledwie wąski pas piasku, niedługo potem - plaża była już ze cztery razy szersza, woda uciekała niemal spod stóp. Z drugiej strony, fascynacja fascynacją, ale z moich obserwacji wynika, że choć różne plaże świata mają swoje zalety, to niewiele z nich dorównuje urodą bałtyckim.


P.S. Mój ulubiony film o przypływach:)

Komentarze