Przejdź do głównej zawartości

Internet, czyli wygrzebane z archiwum 5

Dzisiaj zainstalowano mi w mieszkaniu internet. Pamiętna wszystkich prób, na które wystawiło mnie dotychczasowe życie w Greifswaldzie, spodziewałam się, że na pewno nie zadziała, a przynajmniej nie od razu. Że będę musiała domagać się pomocy technicznej, zawracać głowę znajomym bardziej niż ja znającym się na komputerach, obdzwaniać infolinie, zmienić system operacyjny na Windows i dawać na mszę. I że będzie z tego anegdota na bloga. A tu rozczarowanie - wszystko zadziałało zgodnie z zapowiedziami operatora!

Żeby dostarczyć Czytaczom anegdot na temat instalowania internetu nie pozostaje mi więc nic innego jak sięgnąć do przeszłości i miejsca, w którym załatwianie czegokolwiek zawsze jest materiałem na anegdotę: do Włoch, a konkretnie Florencji. Od razu uprzedzę: z doświadczeń moich, zebranych w ciągu półtora roku mieszkania w tym mieście w dwóch różnych mieszkaniach, jak również doświadczeń moich znajomych, wynika, że internetu tam założyć się nie da. Albo wprowadzasz się do mieszkania, w którym już sieć jest, albo pożegnaj się z myślą już na wstępie. 

Pierwsze mieszkanie, które zajmowałam w tym mieście, dzieliłam z trzema współlokatorkami, z których żadna nie władała miejscowym narzeczem. Co było o tyle utrudnieniem, że sprawę załatwiać należało telefonicznie, poprzez rozmowy z osobami, które, oczywiście, nie władały żadnym innym narzeczem oprócz miejscowego. Próbowałyśmy to obchodzić umawiając się z centrum obsługi klienta (które rzekomo miało działać siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę, ale tak naprawdę działało tylko w dni powszednie do 20) na telefony o określonej porze i następnie prosząc o pomoc z tłumaczeniem znajomych, którzy włoski znali - rozwiązanie to zawodziło jednak, kiedy centrum obsługi dzwoniło około dwóch godzin po umówionej godzinie. Co było z ich strony powszechną praktyką. Mimo to, udało nam się uzyskać od firmy, z jakichś niewiadomych przyczyn zwącej się Fastwebem, magiczne pudełko, którego główną funkcją było błyskanie zielonymi, psychodelicznymi światełkami (a które kosztowało nas 50 euro). 

Trzy miesiące później odwiedził nas Mój Brader, który, tak się szczęśliwie składa, zna włoski. Wykorzystałyśmy go więc w celu zadzwonienia do centrum obsługi klienta, w którym najpierw przez kwadrans rozmawiał z automatyczną sekretarką, potem pani usiłowała mu wmówić, że osoba o moim nazwisku nie istnieje, a na końcu powiedziała, że nie może sprawdzić, czy nasza linia jest aktywna (pewnie, dlaczego miałaby wiedzieć takie rzeczy...?), ale za pięć minut oddzwoni do nas ktoś, kto nam to powie. Więcej od nich nie usłyszeliśmy. Mimo to, nie poddawaliśmy się: nazajutrz Mój Brader zadzwonił ponownie i dowiedział się, że firma nie dostała jeszcze raportu z Telecomu (państwowego operatora, który musi najpierw aktywować linię telefoniczną, żeby można było zainstalować telefon czy internet od jakiegokolwiek innego operatora), że linia została aktywowana. No bo i dlaczego mieliby go już mieć, skoro technik był u nas dopiero dwa tygodnie wcześniej, a Włochy to duży kraj. Pani jednak zaznaczyła sobie w komputerze, że już technik był i obiecała, że uruchomią linię w tym samym tygodniu. Przygotowałyśmy się więc na jeszcze trochę czekania, bo wiedziałyśmy, że to mogło oznaczać dowolny czas między następnym dniem, a, powiedzmy, następnymi trzema miesiącami.

Rzeczywistość okazała się jednak jeszcze barwniejsza. Po dwóch miesiącach bezskutecznych oczekiwań postanowiłyśmy wykorzystać chłopaka jednego z moich współlokatorek - który akurat ją odwiedził - oraz jego znajomość włoskiego, żeby się dowiedzieć, co jest grane. No i dowiedziałyśmy się. Otóż, okazało się, tego samego dnia, kiedy Mój Brader zadzwonił do call center... anulowano nasza umowę. 

Pozostało nam na pocieszenie błyskające zielonymi światełkami pudełko za 50 euro, z którym bez większych sentymentów pożegnałyśmy się wyprowadzając się z tego mieszkania - nie zdziwiłabym się, gdyby nadal tam było.

Czy to wszystko jednak znaczy, że w ciągu dziesięciu miesięcy, kiedy mieszkałyśmy w tym mieszkaniu, nie miałyśmy internetu? Bynajmniej - podkradałyśmy od sąsiadów, czyli znajdującej się w naszej kamienicy firmy prawniczej, dysponującej bezprzewodowym internetem niezabezpieczonym żadnym hasłem. To samo robili nasi sąsiedzi, a także lokatorzy zajmujący nasze mieszkanie przed nami i ich sąsiedzi. Prawnikom najwyraźniej to nie przeszkadzało.

W drugim mieszkaniu, które zajmowałam - z innym zestawem współlokatorek - w czasie mojego florenckiego dolce vita, internet jako taki od początku właściwie był (a linia telefoniczna, jeżeli wierzyć właścicielce kamienicy, została w niej zainstalowana w czasie wojny przez Niemców. Być może dlatego była to jedyna instalacja, która działała tam dobrze). Chciałyśmy jedynie uzyskać router bezprzewodowy, abyśmy wszystkie mogły z niego korzystać. Jak już go dostarczono, udało nam się z nim połączyć dopiero po tym, jak chłopak współlokatorki się do niego zahakował (instrukcja dostarczona przez operatora przewidywała między innymi użycie płyty, która nie była załączona do zestawu instalacyjnego i jako taka nie była zbyt użyteczna).

To jednakże nie był koniec naszych przejść, wkrótce okazało się bowiem, że internet może i jest bezprzewodowy, ale nie da się z nim połączyć z więcej niż jednego komputera na raz. Sięgnęłyśmy więc do środków ostatecznych: wraz ze współlokatorką udałyśmy się do punktu obsługi klienta. Gdzie dowiedziałyśmy się, że taką po prostu mamy taryfę! Zmienienie taryfy na wyższą (z której, z kolei, mogło korzystać do pięciu komputerów na raz) wymagało uczestnictwa aż trzech pracowników serwisu. Współlokatorka podpisała nową umowę, której nawet nie mogła przeczytać, bo podano jej tylko ostatnią stronę, i nikt nawet nie zwrócił uwagi, że jej nazwisko nie zgadza się z nazwiskiem na umowie. Obsługująca nas pani powiedziała nam jeszcze wprawdzie, że potrzebny nam będzie nowy router, który nadejdzie, wraz z technikiem, w ciągu 10 dni - przygotowałyśmy się więc na długie tygodnie czekania - ale niespodziewanie już po kilku dniach zauważyłyśmy nagle, że jednak upgrade'owali nam router bez wymieniania go. To, albo coś się samo poprzestawiało, też bym się nie zdziwiła, w końcu rzecz działa się we Włoszech.

Nawiasem mówiąc, internet, z którego teraz korzystam, dostarcza mi ta sama firma, co przed chwilą opisana. Tym większe jest moje zdziwienie, że tym razem poszło tak (podejrzanie?) łatwo.

Komentarze