Chodzę po mieście, w którym jestem z wizytą i łapię się na rozmyślaniach - jak często w miastach, w których jestem z wizytą - jak by się tu żyło. W której kawiarni przysiadało na herbatę i ciasto, którym autobusem jeździło do domu, jak wpasowywało w rytm ulicy. Szybko uderza mnie przypomnienie: przecież wiedziałam. Przecież przysiadałam, jeździłam, pasowałam. I już nie pamiętam? To miasto to Sztokholm. Zastanawiam się więc nad szczególną nostalgią miejsc, które kiedyś były moje, które należały do mnie i ja do nich, ale już nie dziś, i nad tym, że z upływem czasu będzie ich coraz więcej. Nad ich szczególną swojością i nieswojością, poczuciem bycia wewnątrz i na zewnątrz jednocześnie. Nad tym, jak znaczą upływ czasu, upływ życia. Dziwne uczucie, trudne do uchwycenia, jeszcze trudniejsze do nazwania; smutne i zarazem nieuchronne. Przez te kilka dni, kiedy jestem tu tym razem, gdy tylko mam wolny czas, spędzam go na spacerach i wypełnianiu moich rytuałów: z Södermalm idę na